Rozmowy

Kazimierz Marcinkiewicz Boks uświadomił mi, że zadawanie ciosów nie leży w mojej naturze [WYWIAD]

Aldona Sosnowska Aldona Sosnowska
Zdjęcia Cecil Piotr Kałuża, archiwum prywatne
28 marca 2022

Przyznaje, że jest uzależniony od uprawiania sportu i dzień bez treningu jest dla niego dniem straconym. Kazimierz Marcinkiewicz od kilku lat regularnie biega, pływa i praktykuje jogę. Udziałem w prestiżowych zawodach triathlonowych udowodnił sobie kilka razy, że potrafi przekraczać własne granice. I że upływający czas nie ma dla niego żadnego znaczenia.

Pól godziny temu skończyłeś swój poranny trening. Jak było?

Bardzo fajnie, super. Robiłem interwały. Ja nie pływam dużo, ani nie biegam dużo. Na rowerze też nie jeżdżę dużo – w tym roku nawet jeszcze nie zacząłem, ale wprowadzę rower do treningów po najbliższym weekendzie. Mam teraz niewielką kontuzję, więc ograniczam się wyłącznie do pływania oraz rozciągania. Jak mi przejdzie to wrócę do biegania.

Ile razy w tygodniu trenujesz?

Trzy, cztery, pięć. Takie intensywne interwałowe treningi robię trzy w tygodniu. Właściwie innych prawie nie mam. Mój organizm bardzo dobrze reaguje na tego rodzaju trening, gdy przez 40 czy 60 min zmieniam tętno i na przemian jest ono wysokie i niskie. To jest w moim przekonaniu w treningu amatorskim, a może nie tylko, ważniejsze niż liczba przebiegniętych kilometrów czy długość treningu. Bo to właśnie daje adrenalinę i bardzo dobrze trenuje organizm – zapewnia dobrą pracę serca i mięśni, co jest bardzo ważne. Kiedy przygotowywałem się do 27-kilometrowego biegu po trójmiejskich górach w grudniu ubiegłego roku, najdłuższy bieg, jaki zrobiłem podczas treningów miał 18 km.

Od jak dawna tak dużo trenujesz? Bo prowadzisz jednak dość intensywny styl życia jak na amatora.

Zawsze byłem aktywny, całe życie – biegałem, grałem w tenisa. Sport był dla mnie ważny. Ale tak intensywniej zacząłem go uprawiać mniej więcej pięć lat temu. Sprawiły to różne zbiegi okoliczności. Najpierw mój trener zaprosił mnie na triathlon w Gdyni. Bardzo mi się to spodobało. Te zawody i ich atmosfera są cudowne. 

W tamtym czasie też podczas gry w tenisa z pewnym młodym człowiekiem – wszyscy na świecie są chyba młodsi ode mnie (śmiech) – doznałem kontuzji; złapał mnie taki przykurcz lędźwiowy, że nie mogłem się wyprostować. Porozciągałem się więc trochę, wisząc na drążku i udało mi się dokończyć seta, ale z wielkim bólem. Fizjoterapeuta zalecił mi, abym w ramach rehabilitacji zaczął pływać. Posłuchałem go, chociaż powrót na basen był dla mnie bardzo, bardzo trudny. Zaczynałem od przepłynięcia 200 m, i to z przerwami (śmiech). Dziś przepłynięcie kilku kilometrów nie stanowi dla mnie żadnego problemu. Mogę pływać, pływać i pływać.

Pływanie było wówczas dla ciebie trudniejsze niż bieganie?

Na początku tak. Dzisiaj i bieganie, i pływanie to są moje absolutnie ulubione dyscypliny sportu. Kocham to robić. Dzień bez tego jest dniem straconym.

Jesteś uzależniony od sportu?

Jestem absolutnie uzależniony od sportu. Jak zacząłem wtedy pływać to pomyślałem, że triathlon jest idealny dla mnie. Wystartowałem więc na dystansie sprinterskim [0,75 km pływania, 20 km jazdy rowerem, 5 km biegu – przyp. red.]. Ledwo zmieściłem się w czasie, ale przebiegłem. Pamiętajmy, że zacząłem to robić mając 57 lat, więc trochę tych lat wtedy miałem. (śmiech) I wkręciłem się. Trenowaliśmy wspólnie w bardzo fajnej grupie osób, pod opieką jednego trenera, Adama Borkowskiego. Nie miało znaczenia, że trenowaliśmy w różnych miastach, bo codziennie wymienialiśmy się informacjami i wzajemnie się motywowaliśmy. To było naprawdę bardzo fajne.

Najtrudniejszy był i jest dla mnie rower, bo nigdy na nim nie jeździłem i słabo to robię po prostu. Będę musiał bardziej przyłożyć się do treningów rowerowych, choć w tym roku nie planuję startów w dużych zawodach. Jedynie w kilku na dystansie sprinterskim i może w jednych na dystansie olimpijskim [1,5 km pływania, 40 km jazdy rowerem, 10 km biegu – przyp. red.] Może jeszcze zrobię jakiś półmaraton czy maraton? Może jakiś bieg górski jesienią? Zobaczymy. Takie długie starty jednak znaczącą rujnują organizm.

Ale budują psychikę.

To prawda. Ale ponieważ są dla organizmu bardzo wyniszczającym wysiłkiem, nie chcę robić tego zbyt często. Zwłaszcza, że mam w planach całego Ironmena [zawody triathlonowe na dystansie: 3,86 km pływanie, 180,2 km jazda na rowerze i 42,195 km bieg – przyp. red.]. Do tego czasu nie chcę więc jakoś specjalnie eksploatować się. Zależy mi, żeby być cały czas w dobrej formie. I czuję, że jestem. I jest mi z tym dobrze.

Tak intensywnie uprawiać sport zacząłeś późno. Żałujesz, że robisz to dopiero od kilku lat?

Zająłem się tym w ostatniej chwili. Ale nie, nie żałuję. Jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem i potrafię brać szczęście z życia. Sport i aktywność fizyczna mają dla mnie dwojakiego rodzaju znaczenie. Pierwsze – zdrowotne. Ja całe życie coś robiłem, bo po aktywności fizycznej organizm lepiej działa. I każdy, uważam, z tego powodu – żeby lepiej się czuć, żeby być zdrowszym, żeby być sprawniejszym – powinien sport uprawiać. W pewnym okresie życia, po czterdziestce, u niektórych może nawet po pięćdziesiątce, żeby móc nadal żyć intensywnie, trzeba żyć ze sportem. Aktywnie. Nie ma innego wyjścia.

Powiem tak: jeśli ktoś mnie pyta o wiek, mówię – zależy który. Ja na pewno przeżyłem więcej niż 100 lat. Bo żyłem bardzo intensywnie, mało spałem, byłem pracoholikiem, więc naprawdę przeżyłem więcej niż wynika to z mojego peselu. Zgodnie z nim mam 62 lata, ale czuję się jak czterdziestoparolatek. Dziś ani fizycznie, ani psychicznie, ani mentalnie, ani intelektualnie nie czuję się inaczej inaczej niż 20 lat temu. Nie ma żadnej absolutnie różnicy. Dla mnie nie stanowi problemu wejście na 7. piętro po schodach, podbiegnięcie gdzieś czy schylanie się. A wiem z rozmów ze znajomymi, że wiele osób ma z tym kłopot. Mam świadomość, że się starzeję. I widzę ślady tego starzenia na swoim ciele, ale nie ma ich w mojej psychice, w mojej mentalności, w mojej kondycji fizycznej.

Zastanawiasz się nad upływem czasu?

Ja w swoim życiu osiągnąłem wszystko, co chciałem osiągnąć. Dziś z życia wybieram tylko desery, bo już swoje przeżyłem. Mam bardzo luźne podejście do tego, co robię. Dla mnie upływ czasu nie ma znaczenia. Mnie nic nie przestrasza. Nie mam w sobie ani jakiejś zawziętości, ani jakiegoś pośpiechu… Na 60. zrobiłem połówkę Ironmena, może na 65. zrobię całego? Ja już wszystko w życiu zdobyłem. Teraz mogę tylko jeszcze więcej próbować, jeszcze więcej pochłaniać szczęścia.

W czerwcu ubiegłego roku wziąłeś udział w charytatywnej gali bokserskiej. Stanąłeś w ringu naprzeciw dużo młodszego od ciebie Rafała Collinsa. Jakie to było dla ciebie doświadczenie?

Kapitalne! Bo podjąłem się czegoś… jakby to powiedzieć?… ostatecznego w moim życiu. Przed tą walką mógłbym sobie wyobrazić, że zabieram się za każdy sport, ale nie ten. Boks mnie nigdy nie pociągał. Kompletnie. Naprawdę nigdy. I kiedy zacząłem treningi, zrozumiałem dlaczego. Bicie innego człowieka nie leży w mojej naturze. Jest dla mnie naprawdę bardzo trudne.

Gdy pierwszy raz uderzyłem w twarz swojego partnera sparingowego Michała Paya, od razu zacząłem go przepraszać. (śmiech) Podobnie jak uderzyłem Roberta Złotkowskiego, który był moim trenerem – też go przepraszałem. (śmiech) A oni specjalnie mnie tłukli, żebym nauczył się oddawać, bo bez tłuczenia nie ma walki, jest tylko obrona. Przeciwnika trzeba uderzyć. Z tym miałem i mam największy problem. Dlatego pewnie jeszcze do boksu wrócę.

Udział w tej gali był naprawdę fajnym doświadczeniem. Po pierwsze dlatego, że zarobiliśmy sporo pieniędzy na rzecz przedsięwzięć Fundacji Braci Collins. Oni jednak robią genialną robotę. Po drugie – mam jednak tę satysfakcję, że nie dałem się pokonać chłopakowi dwa razy młodszemu. Trzydziestolatkowi, który jest na pewno silniejszy i który ze sportami walki miał więcej do czynienia. Ja, żeby przygotować się do gali miałem tylko dwa miesiące i godzinne treningi w soboty i w niedziele. Ale myślę, że się wybroniłem, że udało mi się zadać trochę celnych ciosów. Choć może nie najmocniejszych, właśnie z powodu tej bariery psychicznej. I dzięki temu walka zakończyła się remisem. Jestem z tego zadowolony, bo Rafał miał plan, żeby położyć mnie na deski – chciał sobie wpisać w cv, że znokautował byłego premiera. (śmiech)

Czego treningi bokserskie nauczyły cię o tobie samym?

Chyba tego, że jednak jestem za dobry, za miękki. Zadawanie ciosów nie leży w mojej naturze. Absolutnie. I ten sport mi to uświadomił. Muszę to nadrobić, bo w życiu przecież różnie bywa. Nie można cały czas tylko się podkładać i być dobrym dla kogoś, jeśli ten ktoś dobry dla ciebie nie jest. Trzeb umieć jednak odparować ciosy, które na człowieka lecą. I tyle. 

Czy ukończenie Ironmena niesie ze sobą porównywalne emocje jak walka w ringu? Czy to buduje psychicznie w podobny sposób?

Nazwa nie jest przypadkowa. Kiedy robiłem olimpijki, czyli te ćwiartki Ironmena, to już czułem, że jestem silnym człowiekiem. Gdy zrobiłem połówkę, pomyślałem: jestem ironmenem, nawet jeśli tylko w połowie. To daje niesamowitego kopa. Człowiek poznaje siebie, przekracza wiele granic, które w sobie ma. 

Wiesz, jak robiłem pierwszy raz w Gdyni połówkę, to… Pływanie zawsze wychodzi mi dosyć dobrze, nie męczę się specjalnie i nawet mam niezłe czasy jak na swój wiek. Ale rower idzie mi słabo. Miałem też kiepski rower. Po 20 km pękła mi dętka. Nie jestem mistrzem w wymienianiu, więc trwało to długo i straciłem kilka minut. Wymieniłem, wsiadłem na rower i pojechałem dalej. Ale w głowie pojawiły się myśli, że to jest znak. Że może jednak trzeba się poddać. I na pięćdziesiątym kilometrze ta wymieniona dętka też mi pękła. Na szczęście miałem w zapasie dwie, więc znów zacząłem wymieniać. I wtedy podjechał do mnie bus z pytaniem, czy schodzę z trasy. – Nie, nie schodzę. Jadę dalej.

Pojechałem, bo nie było już ryzyka. Bo jeśli ta trzecia dętka mi nie pęknie na pozostałych 40 km, to dojadę. (śmiech) I dojechałem. Więc to buduje w człowieku taką bardzo fajną siłę, taką twardość bym powiedział. Ja się czuję nie do zdarcia.

Dzięki startom w Ironmenie czy w ogóle dzięki sportowi?

Dzięki życiu. (śmiech) Ale dzięki sportowi też.

A co czułeś, gdy dojechałeś wtedy na metę?

Niestety, żeby mówić o tych emocjach, musiałbym przeklinać.

Śmiało. (śmiech)

To były tak duże emocje… To było: „Ku*wa, ja to zrobiłem! Ja naprawdę to zrobiłem!” Przekroczenie mety na Ironmenie jest niesamowitym doświadczeniem. Wyjściem daleko poza strefę własnego komfortu. I wiesz, jeszcze na mecie były osoby dla mnie bardzo ważne. Kiedy po jej przebiegnięciu i złapaniu tych pierwszych oddechów zobaczyłem ich spojrzenia to… Dla takich rzeczy człowiek żyje. Wie, że przekroczył pewne granice i że ci, na których mu najbardziej zależy, mają podziw dla tego dokonania. To jest ważne. Człowiek czuje wtedy, że dzieli się czymś bardzo wartościowym. Że daje z siebie coś, co tym osobom może też się kiedyś w życiu przyda: że można przekraczać własne granice. Bez względu na wiek i bez względu na trudności. Wszystko można przekraczać oprócz śmierci. Więc to jest super.

Miałeś tego świadomość wcześniej? Przeczuwałeś to?

Zdarzały się w moim życiu różne rzeczy. I takie, które były wielkim szczęściem, i takie, które były nieszczęściem. No ale na tym polega życie. I kiedy powiedziałem ci, że jestem szczęśliwym człowiekiem, to nie znaczyło, że miałem łatwe życie. Nie, moje życie było intensywne, momentami bardzo trudne. Sinusoida – jak u każdego. Ale nauczyłem się przechodzić przez wszystko bez wielkiego szwanku dla siebie i dla najbliższych.

Czy jest coś, z czego musiałeś zrezygnować dla sportu?

Z niczego. Intensywne treningi, które robiłem przez dwa lata, przygotowując się do połówek Ironmena zajmowały mi 15-18 godzin tygodniowo. To było bardzo dużo, ale wszystko jest kwestią organizacji czasu. Każdy może to zrobić, naprawdę. Nawet przy bardzo intensywnym trybie życia, pracy zawodowej czy domowej. Miałem wśród znajomych na Instagramie taką dziewczynę, która mając trójkę dzieci, wspólnie z mężem zrobiła całego Ironmena. Podziwiałem ją.

W mediach społecznościowych mam wielu takich znajomych. I czasem, kiedy dopadnie mnie chandra albo coś jest nie tak, zaglądam na ich konta. Opisy ich dokonań, ich walki, czy to z chorobą czy z życiem, czy jakimiś uwarunkowaniami zawsze stawia mnie na nogi. Sam też mam takie świadectwa – że dla ludzi ma znaczenie, że na swoim profilu zachęcam do zdrowego stylu życia, pokazuję aktywność i treningi.

Dla mnie twój profil na Instagramie jest wyjątkowo inspirujący. I jest jednym z kilku, które mnie motywują, gdy mam słabszy dzień. Widzisz? Nie tylko ty tak robisz. (śmiech)

(śmiech) Dziękuję. Ojej, to miłe.

Naprawdę podziwiam to, co robisz. Uważam, że jesteś jedną z bardziej inspirujących osób w mediach społecznościowych, jeśli chodzi właśnie o aktywność fizyczną. Widać, że nie jest to wymuszone, że to twoja pasja. Dużo osób zainspirowałeś swoim przykładem?

Sporo. Chyba kilkadziesiąt. I to nie tylko z mojego bliskiego otoczenia. Otrzymuję też często propozycje wspólnych treningów, ale unikam tego. Przyzwyczaiłem się jednak do trenowania samemu. To znaczy, lubię się tym dzielić, lubię pracować w grupie, ale jednak kiedy biegnę, robię to swoim tempem. Poza tym biegam interwałowo – w moim przypadku to nie jest luźne bieganie 10 km w tempie konwersacyjnym. Choć zdarza się i tak. 

Grałeś w tenisa, biegasz, pływasz, jeździsz rowerem, masz doświadczenie z treningami bokserskimi, praktykujesz jogę… Czego chciałbyś jeszcze w sporcie spróbować? 

Joga to zupełnie coś innego. Joga jest jak powietrze – po prostu jest i trzeba do niej wracać. Świetnie rozciąga, zatrzymuje człowieka, daje oddech, reguluje całą masę spraw życiowych. Na jogę trzeba mieć czas. To zupełnie odmienny rodzaj aktywności, dla mnie równie ważny jak sport.

Od jak dawna ją praktykujesz? 

Trzy lata. 

A co sprawiło, że w ogóle zacząłeś?

Muszę sobie przypomnieć, jak to było… (śmiech) Sąsiadki mnie namówiły. Organizowały zajęcia w swoim studiu i zapytały, czy nie chciałbym spróbować. No i chciałem. Od razu mi się spodobało, chociaż to nie jest sport. To jest aktywność, ale nie tylko fizyczna. Nie zastąpi sportu. Praktykowanie wyłącznie jogi nie wystarczy, tak myślę.

Co jeszcze? Na pewno chciałbym jeszcze jeździć konno. I spróbować kite’ów. Pamiętam, że gdy byłem na Bermudach kilka lat temu, bardzo mi się ten sport podobał. To było kapitalne. Jest jeszcze parę rzeczy, których muszę spróbować i spróbuję. Na sto procent. To tylko kwestia czasu i organizacji życia. Nic więcej. 

Jak bardzo sport zmienił twoje życie?

Udoskonalił je. Sport dał mi możliwość, by nadal żyć intensywnie mimo, że mam 62 lata. Myślę, że jeszcze będę w stanie co najmniej 10 lat w taki sam sposób żył. I o to mi chodzi: żeby żyć jak chcę. I tak żyję.