Był przekonany, że jego przeznaczeniem jest sport zawodowy. Tymczasem splot okoliczności sprawił, że został aktorem. Konrad Eleryk do łódzkiej Filmówki zdał egzamin za pierwszym razem. Nie skakał jednak z radości, gdy się o tym dowiedział, bo… nie wyobrażał sobie wtedy, że mógłby mieszkać w innym mieście niż Warszawa. Dzisiaj, choć z dużą pokorą podchodzi do swojej pracy, marzeniami wybiega bardzo daleko…
Twoją wielką pasją jest sport. Wolałbyś być sportowcem niż aktorem?
Zdecydowanie. To było moje największe marzenie, więc nawet nie ma nad czym się zastanawiać. Od dziecka grałem w piłkę nożną. Z czasem doszedł do tego jeszcze boks tajski, który zacząłem uprawiać jako nastolatek, gdy byłem w liceum. Lubię wiele dyscyplin, ale gdybym miał się zdecydować na karierę w jednej to byłaby albo piłka nożna albo sporty walki.
Kilkanaście lat temu sporty walki nie były w Polsce jakoś szczególnie popularne. Jak to się stało, że zainteresowałeś się akurat boksem tajskim?
Zachęcił mnie mój brat cioteczny. Mówił, że się nadaję i że będę w tym dobry, bo mam warunki. Byłem wyćwiczony, silny, dobrze rozciągnięty i miałem świetną wydolność. Zapisaliśmy się więc razem na zajęcia do klubu Prakong przy ulicy Kinowej w Warszawie. Trenowało tam sporo chłopaków z dzielnicy. [Praga Południe – przyp. red.] Później klub zmienił nazwę na Akademia Walki. Z czasem większość chłopaków stamtąd przeniosła się do Garuda Muay Thai Gym.
Z powodu poważnej kontuzji musiałeś zrezygnować z regularnych treningów. Bardzo brakuje ci boksu?
Trenuję trochę z bratem, więc coś tam jeszcze robię w tym kierunku, ale tylko dla siebie. Zdaję sobie sprawę, że nie mogę już tak intensywnie trenować, jakbym chciał. Mam problemy z kręgosłupem, zerwałem więzadło, dlatego muszę uważać. Nie na wszystko mogę sobie już pozwolić.
Co cię najbardziej kręciło w tajskim boksie, gdy zacząłeś go uprawiać?
Rywalizacja jeden na jeden. Poza tym wychowywałem się na Grochowie, na Pradze Południe i jakoś musiałem sobie tam radzić. (śmiech) U nas każdy coś ćwiczył – albo na siłowni, albo trenował sporty walki. To było w cenie, że tak powiem.
Byłeś łobuzem?
Nie byłem łobuzem, ale grzeczny też jakoś specjalnie nie… Zależy pod jakim względem.
Pod takim, że raczej nie należałeś do tych, którzy przesiadują godzinami w bibliotece i czytają książki.
Fakt, w szkole miałem ciężko. W technikum nie zdałem z klasy do klasy. Przeniosłem się więc do liceum, z którego mnie wywalili tuż przed maturą. A ponieważ żadna szkoła nie chciała mnie już przyjąć, kończyłem liceum dla dorosłych. Tam pisałem maturę. Ogólnie zawsze chodziło o zachowanie. W liceum akurat zostałem przyłapany na rozrabianiu na gorącym uczynku, więc trudno było się z tego wykręcić. (śmiech) Nigdy jakoś nie było mi po drodze ze szkołą. Różnie się to mogło skończyć, w różne strony potoczyć. Ale czuję, że jest jak miało być.
Co czułeś, gdy okazało się, że z powodu kontuzji nie możesz już uprawiać tajskiego boksu?
Ciężko było mi się wtedy odnaleźć, bo praktycznie przez rok nic nie mogłem robić – żadnego wysiłku fizycznego. Zawsze sobie człowiek powtarza: nie wyobrażam sobie, żebym tego czy tego nie robił. Ale kiedy znajdziesz się w takiej sytuacji, adaptujesz się mimo wszystko. Jakoś sobie musisz radzić, nie ma innej możliwości. Nie będziesz przecież siedzieć w domu i płakać z tego powodu. Ja wtedy więcej po prostu chodziłem, kręciłem się z kolegami, robiłem jakieś inne rzeczy.
Wszystko to jednak pozbawiło mnie formy, do której dzięki regularnym treningom doszedłem. Podobną sytuację miałem trzy lata temu, też z powodu problemów z kręgosłupem. Była chyba nawet trudniejsza, bo nie mogłem się w ogóle ruszać, leżałem jak sparaliżowany. W dodatku kilka razy ten stan nawracał, co nie pozwalało mi w ogóle w jakikolwiek rytm treningowy ponownie wejść. A treningi robię codziennie, jak mam czas to nawet dwa razy: siłowy i wydolnościowy, albo właśnie boks tajski. Gdyby było to moim zawodem, trenowałbym w ten sposób cały czas.
Tak bardzo to lubisz?
Tak. Kiedy chodziłem do liceum, zdarzało się, że robiłem nawet cztery treningi dziennie. Zrywałem się wcześniej ze szkoły, żeby zrobić w domu trening siłowy. Potem jechałem na trening piłkarski, po nim szedłem na boks tajski, a wieczorem jeszcze do parku Skaryszewskiego pobiegać. Oczywiście nie każdego dnia tak było, ale często treningi były trzy – bez tego biegania o 23.00, bo to już była przesada. (śmiech) Ale wtedy rzeczywiście intensywnie trenowałem.
Pochodzisz ze sportowej rodziny?
Nie, ale mój tata też trenował sporty walki. Boks, judo oraz karate – jeszcze w czasach, gdy w Warszawie powstał w ogóle pierwszy polski klub karate. Ale to nie było tak, że inspirowałem się tatą. Po prostu zawsze zdrowo się prowadziłem. I zawsze napędzała mnie rywalizacja – żeby jak najwięcej, jak najlepiej.
Lubisz być najlepszy?
[cisza] No tak, nie ma co ukrywać. (śmiech)
Wstydzisz się do tego przyznać?
Wiesz, w Polsce jest to jakoś inaczej odbierane niż gdzie indziej na świecie. Ale tak, rzeczywiście, lubię być najlepszy. I nie chodzi nawet wyłącznie o treningi, ale o wszystkie rzeczy, które dla mnie są istotne. Jeśli coś jest mi totalnie obojętne – to nie. Nie muszę być na przykład najlepszym kucharzem, bo gotowanie w ogóle mnie nie interesuje.
A jak jest w przypadku aktorstwa?
Stało się tak, jak w przypadku sportu. Chociaż nigdy nie było czymś, o czym myślałem czy marzyłem. Do 21. roku życia z zawodem tym łączyło mnie jedynie oglądanie filmów z Alem Pacino. (śmiech) Od zawsze był moim ulubionym aktorem.
Można więc powiedzieć, że aktorem zostałeś… niechcący? (śmiech)
Rzeczywiście, nie planowałem, że zostanę aktorem. Nie myślałem o tym. Nie brałem też nigdy udziału w żadnych szkolnych teatrzykach. Jedyne, co robiłem, to często udawałem w szkole pijanego czy naćpanego. (śmiech) Wzywali wtedy do mnie policję albo straż miejską i robili mi badania na obecność alkoholu i narkotyków. Tak byłem w tym udawaniu wiarygodny, że wszyscy się nabierali. I jeden z moich kolegów za każdym razem mi powtarzał: „Kołczu, ty musisz zostać aktorem”. Ale to takie gadanie było.
Kiedy skończyłem liceum, nie miałem pomysłu na siebie. Dużo wtedy trenowałem i miałem jakieś dorywcze prace, bo nie wyobrażałem sobie, żeby tak normalnie zatrudnić się gdzieś na etacie. Któregoś dnia, gdy na Placu Trzech Krzyży czekałem na odjazd autobusu, zauważyłem na latarni ogłoszenie o zajęciach aktorskich. I przypomniało mi się, co powtarzał mi ten kolega z liceum. Zerwałem więc numer telefonu, ale po powrocie do domu wrzuciłem kartkę do szuflady. Natknąłem się na nią wiele miesięcy później, gdy robiłem porządki. A ponieważ nadal nie miałem planów na przyszłość, zadzwoniłem tam. Poprosili, abym przygotował jakiś tekst i piosenkę, i przyszedł na spotkanie.
Poszedłeś od razu?
Dopiero po dłuższym czasie. Pamiętam, że wracałem wieczorem z treningu i pomyślałem: „Co mi szkodzi? Raz się żyje. Zrobię z siebie idiotę najwyżej i tyle”. Nauczyłem się jednego z monologów z „Buntownika z wyboru” [nagrodzony dwoma Oscarami film z 1997 r., reż. Gus Van Sant – przyp. red.] i poszedłem. Wchodzę, a tam ludzie jacyś inni. Wszyscy patrzą na mnie, bo ja w dresie, krótko ścięty – jakoś nie pasowałem do tej sytuacji i tego miejsca. (śmiech) Powiedziałem monolog, a jak poprosili o piosenkę, zaśpiewałem jakąś disco polo.
Musiało to być dla nich wyjątkowo zaskakujące.
(śmiech) Przyszedł patol w dresie i śpiewa disco polo – tak. Kilka lat później, jak poznaliśmy się bliżej z Fabianem i Martą, którzy prowadzili te zajęcia, przyznali, że nie chcieli mnie przyjąć. Bali się, że jak mi powiedzą jakąś uwagę, to mogę coś im zrobić. (śmiech) Ostatecznie postanowili dać mi jednak szansę. Chodziłem tam kilka miesięcy.
Co to było w ogóle za miejsce? Studium, gdzie przygotowywano do egzaminów kandydatów zdających do szkoły teatralnej?
Tak. Zorientowałem się z czasem. Pewnego razu zapytali, do ilu szkół będę zdawał. Nie wiedziałem nawet o co chodzi, ale żeby nie wyjść na idiotę rzuciłem, że do Warszawy. Pomyślałem, że tu na pewno jest jakaś szkoła teatralna. Namówili mnie, żebym zdawał też do Łodzi. Zaproponowali nawet, że pojadą ze mną na egzaminy. Trochę dla nich to zrobiłem. Wszystko to była w ogóle jakaś abstrakcja wtedy dla mnie. Pamiętam, że podczas egzaminów, gdy na jednym z etapów sprawdzano słuch i impostację głosu, człowiek, który siedział przy pianinie uderzył w klawisz i kazał trafić mi w ten sam dźwięk. Podszedłem więc do niego i próbowałem uderzyć w to samo miejsce. (śmiech) Takie zabawne sytuacje były.
Do szkoły filmowej w Łodzi dostałeś się za pierwszym podejściem?
Tak. I byłem załamany perspektywą przeprowadzki do Łodzi. Całe życie mieszkałem w Warszawie i nie wyobrażałem sobie, że mógłbym gdzie indziej. Początek był więc ciężki, trudno mi było się zaadaptować. W końcu jakoś to poszło, dzięki temu, że w szkole spędzałem całe dnie.
Przez to, że dużo trenujesz i jesteś bardzo wysportowany, masz specyficzne warunki. I zazwyczaj w pasujących do nich rolach jesteś obsadzany. Tak było w przypadku „Furiozy”, która miała premierę pod koniec marca na Netflix.
Od tego akurat trudno uciec, wiadomo. Chciałbym jednak robić też inne rzeczy, a nie grać tylko „po warunkach” – wyłącznie złych, którzy się biją. I miałem już taką okazję w jednej z produkcji, w serialu kryminalnym „Klangor”. Zagrałem w nim wprawdzie też więźnia, ale to nie był silny bohater, wręcz przeciwnie. No i postać była dużo bardziej złożona. Dobrze to wspominam.
Twoi starsi koledzy, m.in. Arek Jakubik, z którym zagrałeś w „Klangorze”, powiedział w jednym z wywiadów, że jesteś utalentowany. Że był pod wrażeniem tego, w jaki sposób budujesz rolę.
To bardzo miłe słyszeć takie słowa. Rzeczywiście mogłem na planie tego filmu inaczej popracować trochę. I sprawiło mi to przyjemność.
Co jest twoim największym zawodowym marzeniem?
Nie ma co mówić o marzeniach, bo to śmiesznie by zabrzmiało.
Dlaczego tak uważasz?
Ja zawsze miałem duże bardzo ambicje. Mnie zawsze interesował szczyt szczytów. (śmiech)
Mów, Konrad. Śmiało. (śmiech)
No, chyba się domyślasz?
Marzysz, aby wyjechać do Stanów i tam spróbować swoich sił?
Tak, zawsze to było moje marzenie. Oglądam wyłącznie amerykańskie kino. Jeśli więc chodzi o moje ambicje, sięgają naprawdę dużych rzeczy.
Zatem będziemy manifestować.
(śmiech) Zawsze interesowało mnie to, co największe i najlepsze. I tak jest też w tym przypadku. Wiadomo, że teraz jestem w piwnicach, a chciałbym być w kosmosie, więc niektórym być może moje marzenia mogą wydać się śmieszne. Ale to są moje marzenia i trudno, żebym miał małe.
Czy ty się spełniasz jako aktor?
[cisza] Nie mogę powiedzieć, że się spełniam, bo oszukałbym sam siebie. Chciałbym grać w wielkich produkcjach, największych. U nas jednak jest trochę inny rynek niż w Stanach, inne filmy się robi, inaczej. Więc nie. Bardzo daleko jest jeszcze do tego, abym zaczął się spełniać. Podchodzę też do wszystkiego z dużą pokorą. Uważam, że to, co dotychczas zrobiłem, to nic.
Wiem, że trudno obie te rzeczy porównywać, ale ciekawi mnie, czy aktorstwo daje ci tyle samo satysfakcji i radości, jak uprawianie sportu?
W jakimś stopniu tak, chociaż na początku trudno mi było się przestawić. Sport jest obiektywnie wymierny, aktorstwo nie – podlega bardziej subiektywnej ocenie. W sporcie im więcej potu wylewałem na treningu, tym bardziej czułem, że wykonałem solidną pracę. Z kolei, gdy zabierałem się do pracy nad rolą, siadałem w ciszy z zeszytem i długopisem, i zapisywałem sobie różne rzeczy. Chociaż budując postać, robi się to też na innych polach: obserwując ludzi, sytuacje itd. Mam nadzieję, że im więcej będę robił fajniejszych rzeczy, tym więcej będę miał z aktorstwa radości. Aczkolwiek wiem też, że jeżeli nie wejdę na taki poziom, na jakim chciałbym się znaleźć, to zawód ten nigdy nie da mi takiej satysfakcji, do jakiej dążę.