Lifestyle

Hongkong. Instagramowy sen

Piotr Sternal Piotr Sternal
17 października 2019

Miasto-hybryda, wyrwane z instagramowych zdjęć. To tutaj Wschód miesza się z Zachodem. To tutaj pod fasadą nowoczesnych budynków kryje się smutna prawda o warunkach mieszkaniowych. Wielka moda i rozświetlone jasnym światłem butiki konkurują ze straganami uginającymi się pod podróbkami butów i portfeli. W Hongkongu nic nie jest tym, czym wydaje się być.

Ponad dziesięciogodzinna podróż z Helsinek, świata Muminków, powoli dobiega końca. Włączam ekran przed sobą i obserwuję jak koła samolotu zbliżają się do płyty lotniska. Odbieram swój bagaż i kupuję kartę na komunikację miejską. Wsiadam w autobus, który zawiezie mnie do miejsca docelowego. Kiedy przejeżdżam jednym z mostów spoglądam w dół w kierunku portu. Kolorowe kontenery wyglądają jak gdyby ktoś grał nimi w popularną grę tetris. Metropolia wyrasta z zielonych wzgórz. W piątkowy poranek Hongkong powoli budzi się do życia.

Kolorowych jarmarków…

Hongkong podzielony jest na kilka części, z których każda charakteryzuje się swoim własnym stylem. Wyspa Lantau z przylegającą Chep Lap Kok z lotniskiem i kilkoma osiedlami, wyspa Hongkong – finansowe i biznesowe centrum świata, oraz część kontynentalna z Kowloon – starą częścią miasta, gdzie kupimy kolorowe owoce i warzywa, ubrania niekoniecznie pochodzące od designerów oraz najlepsze mleko czekoladowe na świecie, pochodzące z mleczarni Kowloon.

Kowloon uwodzi zapachami i kolorami. Przebiegam w pierwszych kroplach deszczu między straganami, z których leciwe sprzedawczynie wykrzykują coś w niezrozumiałym dla mnie języku. Zatrzymuję się przy jednym ze stoisk i kupuję durian, jeden z najbardziej śmierdzących owoców na świecie. Sam nie wiem jak określić jego smak. O wiele bardziej przypada mi do gustu lekko gumowaty jackfruit, który smakuje jak połączenie jabłka i ananasa. Nad głową rozbłyskują neony z powykręcanymi w każdą stronę znaczkami. Wrócę tutaj wieczorem, by uwiecznić na zdjęciu wszystkie kolory i migające światła. Wtedy swoje żniwa zbierać będą sprzedawcy podrobionych torebek luksusowych marek, portfeli z logo Louis Vuitton oraz najróżniejszych gadżetów erotycznych.

Nowy Nowy Jork

Gdy docieram na Times Square, przecieram ze zdziwienia oczy. Takich tłumów nie widziałem w żadnym innym miejscu na świecie. Kłębią się na przejściach dla pieszych, w butikach Prady i Gucci, i w starych dwupiętrowych tramwajach, które przecinają swoimi trasami całą wyspę Hongkong. Jestem tu akurat w okresie, kiedy nie ma zbyt wielu turystów, lub nie są oni zauważalni w tej części miasta.

Ze zdumieniem obserwuję kolejki, które ustawiają się na przystankach autobusowych wzdłuż wymalowanych na chodniku linii. Wskakuję w kolejny tramwaj, by po chwili dotrzeć na lokalną wersję Soho. To tu można zjeść doskonałe dim sumy wypełnione mięsem i gorącym rosołem. Można też wypić fantastyczne kraftowe piwo i uchwycić w obiektywie kilka nielicznych murali.

Małe butiki z rękodziełem doskonale egzystują tutaj w zgodzie ze straganami ze starociami oraz barami i restauracjami, które polski sanepid zamknąłby w ciągu kilku minut. Ale to właśnie tutaj można zjeść słodkie pączki wypełnione kruchą wołowiną, które otrzymały gwiazdkę Michelin. Kawałek innego świata na wyciągnięcie ręki. Jednak nie przekonuje mnie do końca ta część miasta. Jest zbyt „zachodnia”, zbyt niepasująca do ogólnego obrazu.

Widok z góry

W poszukiwaniu ciszy i stanu odrealnienia udaję się na dwa wzgórza. Pierwszym z nich jest Wzgórze Wiktorii. Starym, trzeszczącym, drewnianym tramwajem docieram na szczyt w kilka minut. Wdrapuję się na dach tarasu widokowego. Gorące słońce praży mnie w kark, ale widok zapiera dech w piersiach – widać prawie całe miasto jak na dłoni. Wysokie szklane budynki, rozpadające się blokowiska i wąskie ulice pnące się w górę i spadające ostro w dół.

Aż trudno uwierzyć, że na tym skrawku ziemi mieszka prawie osiem milionów ludzi. Często rodziny zajmują najwyżej kilkunastometrowe mieszkania w budynkach przypominających filmy i książki o dystopiach. Smutna prawda skrywana pod szkłem i metalem biurowców największych światowych potęg biznesowych. Ze wzgórza postanawiam zejść pieszo. Przemierzam tę trasę w prawie dwie godziny, idąc samotnie wśród zielonych palm, dźwięków śpiewających papug i szumu małych wodospadów, ukrytych w gęstych zaroślach.

Drugim wzgórzem, na które docieram w kilkanaście minut gondolą kolejki linowej, jest Ngong Ping na zachodniej Wyspie Lantau. To tu znajduje się największy posąg Buddy na świecie oraz wioska mnichów. Budda Tian Tan wykonany jest z brązu i waży prawie 250 ton. Wszystko tuż obok sieciowej kawiarni i sklepu, w którym można kupić piwo i pamiątki. Wspinam się po dwustu sześćdziesięciu ośmiu stopniach i po chwili docieram do podstawy posągu. Otoczony jest kilkoma innym posążkami. Wzgórza dookoła przykryte są delikatną mgłą i warstwą chmur. W oddali widzę most, który wkrótce połączy Hongkong z Makau.

Money, Money, Money…

Do Makau, nazywanego chińskim Las Vegas, docieram promem w niecałą godzinę. Mój hotel znajduje się w centrum, ale miasto jest tak małe, że decyduję się na spacer. Przemierzam wybrukowane uliczki przypominające portugalską Lizbonę lub Porto. Ściany rozpadających się budynków przykryte są charakterystycznymi kafelkami – azulejos. W oddali dostrzegam pozostałości Katedry św. Pawła, która uległa zniszczeniu w 1835 roku. Do 1999 roku Makau było pod wpływami Portugalii. Docieram do swojego hotelu i od razu idę odpocząć przy basenie. To tu podładuję baterie w środku podróży.

Wieczorem wsiadam w autobus i udaję się do mekki hazardzistów. Mijam rozświetloną miniaturę Wieży Eiffla. Podświetlona na tęczowo, dudni hitami zespołu ABBA. Wchodzę do centrum handlowego przy jednym z hoteli, które do złudzenia przypomina włoską Wenecję. Podziwiam piękne kobiety o alabastrowej skórze, ubrane w najnowsze kolekcje od światowych projektantów. Ich partnerzy trwonią właśnie pieniądze w kasynach. Sam wybieram się do jednego z nich. Ubrany w krótkie spodenki i T-shirt, bez problemu wchodzę do środka i siadam przed jedną z maszyn. Tym razem szczęście mi nie sprzyja. Wychodzę z kasyna z kwotą równą cenie biletu na tramwaj w Hongkongu.

Instagram rządzi światem

Przed wyjazdem nie planowałem, nie studiowałem map, nie czytałem artykułów. Wiedziałem jednak, że chcę odwiedzić kilka miejsc, które zachwyciły mnie podczas przeglądania zdjęć na instagramie. Pierwszym było Choi Hung Estate. Blok jakich wiele w polskich miastach. Wymalowany we wszystkie kolory tęczy. Z boiska znajdującego się naprzeciw, influencerzy z całego świata cykają idealne zdjęcia na swoje instagramowe profile.

Do Yick Cheong Building, nazywanego również Monster Building, docieram tuż po ulewie. Budynek zdaje się parować od upału. Kolorowe wykusze ciągną się po samo niebo. To tu rodziny gnieżdżą się na kilku metrach kwadratowych. Ubrania zamiast w szafach wiszą na kratach zakrywających okna. Wszyscy mają jednak swój prywatny klimatyzator.

Plaża Middle Bay Beach oddalona jest od centrum Hongkongu o kilkadziesiąt minut drogi autobusem lub taksówką. Gdy docieram na miejsce wczesnym przedpołudniem jestem tutaj niemal sam. Dopiero za kilka godzin autokary wypełnione turystami będą podjeżdżać na wybrzeże tylko po to, by każdy mógł sobie strzelić pamiątkowe zdjęcie. Mijam tablicę ostrzegającą przed rekinami. Ciepły piasek grzeje moje stopy, a słońce w tej części świata opala skórę zupełnie inaczej, o czym przekonam się jeszcze tego samego dnia, kupując krem z filtrem… 150.

Zamigotał świat…

Podróż powoli dobiega końca, a ja ostatni raz jadę dwupoziomowym tramwajem. Siedząc przy oknie spoglądam na Hongkong. Kierowcy czerwonych taksówek zachowują się jakby porwali swoje własne samochody. Mistrzowie kierownicy. Tłumy drobnych kobiet przeciskają się wśród kolorowych straganów i wybierają mięso, które na metalowych hakach wisi w pełnym słońcu bez jakiegokolwiek lodu. Uśmiechnięte dzieci grają na jednym z wielu boisk w piłkę nożną i koszykówkę. Niezliczone neony mrugają przepalającymi się żarówkami. Turyści przeglądają maile w swoich laptopach, siedząc w Starbucksie i popijając kawę. Ostatni raz wdycham wilgotne powietrze, a koszulka przykleja się do mojego ciała. Za kilka godzin przejdę pieszo jedno z największych lotnisk na świecie i wsiądę do samolotu.