Rozmowy

Marta Guzowska Eliksir nieśmiertelności kupiłabym pierwsza [WYWIAD]

Aldona Sosnowska Aldona Sosnowska
Zdjęcia Cecil Piotr Kałuża
16 listopada 2019

Można z nią rozmawiać godzinami, na każdy temat. Marta Guzowska jest bezpośrednia, mówi to, co myśli i nikogo nie udaje. Popularność przyniosły jej powieści kryminalne, których akcja toczy się w środowisku archeologów. Zna je bardzo dobrze, bo zanim zadebiutowała jako pisarka, pracowała na wykopaliskach w różnych częściach świata. Właśnie ukazała się jej najnowsza książka, thriller psychologiczny „Rok szczura”.

Jedno zdanie z twojej najnowszej książki „Rok szczura” wbiło mi się do głowy chyba na zawsze: „Archeolodzy mają luźny stosunek do śmierci”.

To jest prawda. Wszystko, co archeolodzy odkopują, należało do kogoś, kto już nie żyje. Najpierw fascynujesz się pracą i nie myślisz o tym. Ale nadchodzi moment refleksji, kiedy sobie uświadamiasz: O, cholera! Ci ludzie naprawdę kiedyś żyli.

Kiedy ty sobie to uświadomiłaś?

Trudno powiedzieć, ale to przychodzi, kiedy jesteś już dobra w tym zawodzie – masz opanowaną stronę techniczną, nie musisz cały czas pilnować wszystkiego z obawy, że coś schrzanisz, tylko możesz myśleć o filozofii tego, co robisz. Drugi moment jest wtedy, gdy znajdujesz swój pierwszy szkielet – bo prędzej czy później na niego natrafisz. I najpierw, to jest trochę przerażające, ale to prawda, w ogóle nie myślisz o tym, że to był człowiek, który chodził, myślał, czuł. Pierwsze, co przychodzi ci wtedy do głowy to: Ale fajnie! Czy są wszystkie kości? A paliczki?… Potem fascynuje cię, że na ich podstawie jesteś w stanie powiedzieć: mężczyzna czy kobieta, młody czy stary, mniej więcej jak wyglądał itd. I dopiero po jakimś czasie przychodzi refleksja: O cholera! Ja się tak bawię, a tak naprawdę mam to samo w środku. Zresztą napisałam bardzo dużo książek o kościach w antropologii i do dziś patrzę na siebie jak na szkielet obleczony ciałem. To jest takie dziwne uczucie, że ja też to mam w środku, że kiedyś będę leżała w ziemi i to też będzie tak wyglądać. To poziom abstrakcji, którego większość ludzi nie osiąga, bo nie ma z tym do czynienia po prostu. Więc rzeczywiście archeolodzy mają luźny stosunek do śmierci.

Czy to ci daje dystans do siebie?

Bardzo duży. I daje mi też dystans do skończoności mojego losu – do mojej śmierci i do tego, że to wszystko jednak nie będzie wiecznie trwało.

Nie przeraża cię to?

Przeraża.

A często o tym myślisz?

Często. (śmiech) I teraz wychodzi na to, że jestem niezłym freakiem. Przeraża mnie to, myślę o tym często, ale wiesz, nie ma na to recepty, bo nikt jeszcze eliksiru nieśmiertelności nie wynalazł. Zresztą, pierwsza bym go kupiła.

Boisz się upływającego czasu?

Nie, ale boję się tego, że kiedyś mnie nie będzie. Ponieważ jestem niewierząca, więc nie wierzę też w życie po śmierci. Ewentualnie dopuszczam myśl o reinkarnacji, ale nie jestem tak do końca przekonana. Fakt, że to wszystko, spójrz: to cudowne wszystko, ci fantastyczni ludzie, te piękne drzewa, ta karetka, która teraz jedzie nagle – puf! To mnie przeraża. Lubię żyć, lubię być, lubię świat wokół siebie, chociaż mnie irytuje.

Co najbardziej?

To, co wszystkich: ludzie niemili, helikopter, który nad nami teraz lata…

Drażnią cię takie rzeczy? Dźwięki?

Tak, czasami. To zależy od stanu psychicznego. Jak jestem w dobrym humorze – to nie, jak w złym – to wszystko.

Częściej jesteś w dobrym czy w złym?

Częściej jestem w dobrym. Ale mam też fazy w życiu, jak każdy, myślę. Natomiast naprawdę bardzo, bardzo przeszkadza mi bezinteresowna nieuprzejmość ludzka.

A jakich ludzi lubisz?

Takich, którzy nie udają kogoś, kim nie są. Jak na przykład mój mąż, który jest potwornym mrukiem i generalnie nie spełnia moich standardów. Uwielbiam go za to, że nigdy, przenigdy nie udawał przede mną kogoś, kim nie jest. Od razu zobaczyłam w nim kogoś niesamowicie prawdziwego. Ja w ogóle uważam się za osobę posiadającą ogromną intuicję. I – teraz się bój, bo dzisiaj się poznałyśmy (śmiech) – zobaczyłam ciebie… Chcesz się dowiedzieć?

Tak.

Pomyślałam sobie: fajna baba, która nie da sobie w kaszę dmuchać.

(śmiech) Serio?

Tak. Ja wierzę w pierwsze wrażenie… Bo to są nasze skumulowane życiowe doświadczenia, na które jeżeli się otworzymy i pozwolimy sobie, żeby intuicja coś nam podpowiedziała, powinniśmy je brać pod uwagę.

Często rozczarowujesz się ludźmi?

Zawsze na własne życzenie, kiedy nie słucham mojej intuicji i wmawiam sobie, że osoba, którą poznałam prywatnie lub zawodowo jest fajna. Ale wiesz, ja mam ten wielki przywilej, to wielkie szczęście, że znam bardzo wiele osób – część z nich jest niefajna, statystycznie, a część z nich jest super. (śmiech) A część z nich jest na życie.

Jesteś bardzo zajęta: piszesz, wychowujesz dzieci, podróżujesz… Masz czas dla siebie?

Nie mam, i bardzo nad tym boleję. Ale wiesz, to nie do końca jest prawda. Nauczyłam się, że czas składa się nie tylko z tygodni i dni, składa się również z godzin i kwadransów. I potrafię znaleźć dla siebie półtorej godziny w ciągu dnia, albo 15 minut – w zależności od sytuacji. Jeśli naprawdę mam bardzo zajęty dzień, to takim czasem dla mnie jest droga po córkę do szkoły. Albo 15 minut jogi. Albo idę do kina – wyłączam telefon, odcinam się od wszystkiego, zanurzam w totalnej fikcji i po półtorej godziny wychodzę jak nowo narodzona.

Co sprawiło, że zaczęłaś pisać książki?

Ta historia jest bardzo prosta, banalna i nie wiem, czy do końca o mnie dobrze świadczy. Ale nie ma co udawać. Urodziłam dziecko – mój syn był wyczekany, wyśniony, wymarzony i totalnie mnie zaskoczył. To był totalny hardcore, pod tytułem: w co ja się wrobiłam? Wszyscy moi kumple są na wykopaliskach, a ja siedzę z niemowlęciem.

Ja miałam poczucie wyrzucenia poza margines życia.

Bardzo ładnie to ujęłaś – wszyscy robią coś fajnego, a ja siedzę w domu. W dresie albo wręcz w piżamie, totalnie zmęczona, głodna, bo nie mam czasu zrobić sobie jeść, dom wygląda oczywiście jak lej po bombie. I zastanawiam się, jak to jest, że wszyscy mogą, tylko ja nie? A ponieważ jestem osobą generalnie pozytywną, która koncentruje się na rozwiązaniach a nie problemach, postanowiłam, że ja sobie te wykopaliska napiszę.

I tak sobie napisałaś, że za swoją debiutancką powieść, „Ofiarę Polikseny” otrzymałaś nagrodę Wielkiego Kalibru.

To był ten mój ładunek emocji, ten ładunek tęsknoty za wykopaliskami, które tak podziałały na czytelników.

Praca nad tą książką postawiła cię do pionu?

Tak. Wiem, że trudno w to uwierzyć jak się mnie zna bliżej, ale ja naprawdę pisząc pierwszą książkę, wstawałam o 5 rano i pisałam do 7, czyli do godziny, o której wstawali mój mąż i syn. Codziennie. Bo wiedziałam, że później w ciągu dnia może być różnie. Siedziałam jak zombie nad tą książką, nawet nie byłam w stanie kawy sobie zrobić.

Sytuacja, w której się znalazłaś była bardzo silnym imperatywem.

Miałam poczucie, że wszystko już spieprzyłam w moim życiu i w ten sposób próbowałam się z tego wyciągnąć.. Oczywiście to była nieprawda. Miałam wszystko: fantastycznego męża, cudowne dziecko. No, ale brakowało mi czegoś… Dzięki temu udało mi się wejść na nowe tory – znaleźć fantastyczną pracę, która mnie ładuje energią, i którą bardzo dobrze łączę z macierzyństwem. Ideał. Myślę, że gdybym chodziła codziennie na osiem godzin do biura, nie byłabym taka szczęśliwa. Ja lubię zmiany. A pracując nad książką, to jakiś czas piszesz, potem jeździsz, potem gadasz z ludźmi, potem znowu siedzisz w tej piżamie i piszesz…

Ile czasu zajmuje ci dziennie pisanie? Jesteś zdyscyplinowana?

Wstaję o 6.30, mniej więcej od 7.30 już moich domowników nie ma. Wtedy ćwiczę jogę, ale krótko, bez przesady. (śmiech) Potem jem śniadanie, piję kawę i tak chwilę po ósmej siadam do biurka. Piszę do drugiej z minutami, dopóki córka nie wróci ze szkoły. Ale w tym czasie muszę też: wziąć prysznic, upodobnić się do ludzkiego rodzaju, czyli zrobić jakiś minimalny makijaż i fryzurę, i przygotować coś do jedzenia.

Nie odrywa cię to od pisania?

Nie, ponieważ ja pracuję w blokach. Piszę dwie godziny, jestem bardzo zmęczona i idę pod prysznic, potem znowu dwie godziny i trzeba pomyśleć o jedzeniu. Jestem też osobą, która wytwarza wokół siebie lej chaosu, więc żeby nie dać się mu wciągnąć, mam wyznaczoną ilość znaków dziennie – 10 tysięcy. To jest dużo, wiem, ale ja to ogarniam. I jeżeli napiszę w dwie godziny, to… facebook jest mój! (śmiech)

Królowa facebooka. (śmiech)

Lubię. Mieszkam zagranicą, więc przez facebooka mam kontakt z przyjaciółmi.

Od 11 lat mieszkasz w Wiedniu. Tęsknisz za Polską?

Tęsknię, ale jestem tutaj bardzo często. Wiedeń jest w odległości godziny lotu albo 7 godzin pociągiem, przy bardzo korzystnych cenach. Więc naprawdę, kiedy tęsknię – przyjeżdżam. Mam tu oboje rodziców, brata, bratową, bratanków i przyjaciół. Zawsze znajdzie się ktoś, kto mnie przytuli.

Czy twoje dzieci mówią po polsku?

Muszę powiedzieć z dumą, że moje dzieci są trzyjęzyczne i mówią po polsku bardzo dobrze. To było naszym celem, aby syn i córka mówili w językach naszych rodzin, czyli jeszcze po węgiersku, bo mój mąż jest Węgrem, oraz po austriacku.

A czytają twoje książki?

Czytają, ale tylko te dla dzieci, spokojnie. (śmiech) Ja mam też serię książek detektywistycznych dla dzieci. Nie można ich nazwać kryminałami, bo trupa w nich nie ma. Są napisane na życzenie moich dzieci, które są w nich też bohaterami.

Większą przyjemność sprawia ci pisanie dla dzieci czy dla dorosłych?

Wiesz co, to nie jest kwestia przyjemności. Pisanie dla dzieci jest radosne. Dla dorosłych piszę o poważnych problemach, więc jestem radosna generalnie pod koniec, kiedy widzę, że udało mi się to zrobić, bo to naprawdę trudne dla mnie.

Inspirujesz się codziennymi sytuacjami? Obserwujesz ludzi?

Uwielbiam to, dlatego często noszę okulary przeciwsłoneczne. Uwielbiam gapić się na ludzi – w metrze, w autobusie… i wymyślać im życiorysy. To jest taka zabawa pisarza. Oczywiście robię to już nałogowo trochę. Gazetka, okulary, a tutaj… (śmiech).

Zapisujesz rozmowy, które gdzieś usłyszysz?

Często.

Zapytałam, bo język, którego używasz w książkach jest swobodny, niewymuszony, naturalny.

Nie wiem, czy wiesz, że lejesz teraz miód na moje serce. Ponieważ ta swoboda to jest… jak to się mówi? Starannie wypracowana spontaniczność. (śmiech) Uważam, że zadaniem literatury gatunkowej jest zapewnienie czytelnikowi rozrywki. Taka książka musi być jak autostrada, która ma tyle warstw pod spodem, ale nas to nie interesuje. Nas interesuje tylko to, żeby się gładko jechało. Wiesz, ja wierzę, że moim zadaniem jest wprowadzić czytelnika w rodzaj transu, więc nie może być za dużo wiedzy, dialogi muszą być gładkie.

Jesteś dobrym inżynierem dróg, Marta. (śmiech)

Tak, jeśli chodzi o autostrady, to do Guzowskiej. (śmiech) Ponieważ ja to robię świadomie i kosztuje mnie to dużo pracy, jeżeli czytelnik mi mówi: udało ci się, to jest to największy komplement.

A który moment przy pracy nad książką lubisz najbardziej?

Patrz: ten! (śmiech)

Kiedy wydrukowaną trzymasz w ręce?

Żartuję. To jest oczywiście ogromna satysfakcja, ale takim momentem jest ten, gdy piszę słowo „koniec”. Myślę sobie wtedy: No, Guzowska, brawo! Po raz kolejny się udało! Uwielbiam widzieć, że historia się domyka, że to naprawdę wychodzi. To jest cudowne.

A czujesz więź emocjonalną z książką po jej wydaniu?

Czuję. Oczywiście w miarę upływu czasu ta więź się troszeczkę rozluźnia, ale nigdy się nie zrywa. Ja w ogóle lubię tych moich bohaterów, lubię te historie. I tak sobie myślę, że gdybym miała jeszcze z pół roku, to co ja bym tam jeszcze wypisała albo zmieniła. Co jest trochę głupie tak naprawdę.

Ciągle mówisz, że coś jest głupie albo coś źle o tobie świadczy. Nie powinnaś.

Widzisz, dajesz mi do myślenia. Rzeczywiście nie powinnam. Zwłaszcza, że dzieciom nie pozwalam na to. Jest totalny zakaz mówienia u nas, że ktoś jest głupi albo coś jest głupie. Widzisz? O cholera! Przyłapałaś mnie dwa razy. Dobrze, przemyślę, obiecuję. Zgadzam się z tobą intelektualnie, ale widocznie to jest coś, co tkwi we mnie.

Ja też jestem taka mądra, że… (śmiech) zauważam to u innych, a u siebie nie.

Ale wiesz co, to jest fajne. Ja nie chcę tego dla siebie, nie chcę tego dla moich bliskich, więc właściwie dlaczego robię to sobie? Ostatnio też przyłapałam się na tym, że siebie krytykuję – mówię na przykład: głupia byłaś, że to zrobiłaś. I postanowiłam z tym walczyć, bo to nie ma sensu. Uważam, że jestem fenomenalna: mam doktorat z archeologii, dwoje dzieci, napisałam dziewięć książek, pięć książek dla dzieci – no, do diabła! Więc jeżeli nawet zrobiłam coś, co może było akurat głupie, statystycznie nadal jest fantastycznie. Jestem przecież w połowie życia, ponieważ mam zamiar dożyć setki. Jak powiedział Oscar Wilde, będę żyć wiecznie albo umrę, próbując… (śmiech)

„Tęsknię za Polską, ale jestem tutaj bardzo często. Wiedeń leży w odległości godziny lotu albo siedmiu godzin pociągiem”.