Rozmowy

Robert Koszucki Kiedy się wspinasz, masz poczucie, że wszystko zależy od ciebie [WYWIAD]

Aldona Sosnowska Aldona Sosnowska
Zdjęcia Cecil Piotr Kałuża, archiwum prywatne
8 września 2022

To, że zostanie aktorem wcale nie wydawało się takie oczywiste. Miał na siebie zupełnie inny pomysł. Ponieważ jednak życie bywa przewrotne, Robert Koszucki stał się jednym z najbardziej popularnych aktorów serialowych. Od kilkunastu lat wciela się m.in. w postać dr Rafała Konicy w „Na dobre i na złe”. Grywa też w filmach, występuje w teatrze i jest producentem. Aktorstwo stało się jego pasją. Drugą jest wspinaczka, którą uprawia od lat.

Nieczęsto udzielasz wywiadów. Dlaczego?

Robię to niechętnie, bo takie rozmowy często dotykają osobistych spraw, a tymi nie lubię się dzielić. Więc o czym mam opowiadać?

Wiesz, ludzie są ciekawi, jak żyją znane osoby, co się u nich dzieje, co myślą. Ty jesteś popularnym aktorem serialowym, więc tym bardziej wzbudzasz tego rodzaju zainteresowanie.

Życie jak życie, a „dyscyplina”, w której startuję to aktorstwo. Nie do końca odnajduję się jednak, jeśli chodzi o wywiady. Niektórzy koledzy robią to świetnie – prowadzą instagram, pokazują swoją codzienność, wiadomo, lubimy takie podglądanie przez dziurkę od klucza. Ja też lubię popodglądać, ale trudniej mi odnaleźć się w roli podglądanego. 

Lubisz swoją pracę?

Kocham. To jest moja pasja. Próbowałem ją zmieniać nie raz, ale zawsze wracałem. Kilka lat po studiach postanowiłem rzucić aktorstwo i w 2004 r. wyjechałem do Londynu. Chciałem zacząć wszystko od nowa – tam jest dużo szkół, kursów. Myślałem o fotografii. Można było uczyć się języka w jakimkolwiek college’u się chciało, płacąc 20 funtów za semestr. Pracowałem wtedy z pięcioma londyńskimi aktorami, którzy po tamtejszych studiach aktorskich grali w teatrach i jednocześnie byli zmuszeni pracować w barach. Wtedy zdałem sobie sprawę, jakim bogactwem jest moje krakowskie wykształcenie i świat teatru w Polsce. I chyba dlatego wróciłem.

Zawsze chciałeś być aktorem?

Nie, najpierw chciałem zostać trenerem tenisa albo pływania. Czułem powołanie, studiowałem nawet rok na AWF-ie. Sport zawsze był moją pasją. Mój ojciec jest nauczycielem wu-efu, takim z powołania, i to on zaraził mnie miłością do tenisa, aktywności i rywalizacji. 

Skąd zatem pomysł, aby zdawać do szkoły teatralnej?

W pierwszej klasie liceum podpowiedziała mi to nauczycielka od polskiego. Wiesz, jak to jest? Czasami ktoś powie coś, co potem łazi ci po głowie. No i całą czwartą klasę przygotowywałem się do egzaminów, bardzo intensywnie. Przestraszyłem się jednak, że do szkoły teatralnej się nie dostanę i trafiłem na AWF. Po pół roku, znalazłem się jednak na scenie, prowadząc jakieś wydarzenie – i wtedy zrozumiałem, że to jest to. Dyrektor wspaniałego teatru w Cieszynie pozwolił mi podglądać próby. Bardzo chciał też, abym po studiach tam wrócił. Nie wróciłem. Dostałem inne propozycje… (cisza)

Zawiesiłeś się. Zgubiłeś wątek czy nie chcesz mi czegoś powiedzieć? (śmiech)

No, nie chcę. (śmiech) Bo wiesz, jak jest?… Uważam, że posługiwanie się pewnymi stereotypami jest niepotrzebne.

Co masz na myśli, mówiąc o stereotypach?

Po prostu nie chciałem „wrócić na prowincję”, a słowo „prowincja” budzi u nas negatywne skojarzenia. 

Ja, choć urodziłem się w Krakowie, wychowałem się w Wiśle i w Cieszynie, i właśnie, gdyby nie prowincja, nie byłbym, jaki jestem. Małe miasta to czas dla drugiego człowieka, dla siebie, długie wieczory, brak dostępu do wielu atrakcji, marzenia, pokora… Może gdybym wtedy mieszkał w Krakowie, znałbym życie aktorskie z bliska, to robiłbym dziś w życiu coś innego?… Nie, nie! Już nie raz to przemyślałem, nie potrafię żyć bez sceny. Najlepszy dowód, że kiedy podczas pandemii przez półtora roku na nią nie wychodziłem, często budziłem się w nocy z poczuciem braku, nie mogłem oddychać. Śniło mi się, że wchodzę na scenę i nie mogę złapać oddechu. Po prostu addiction. Uzależnienie od bycia na scenie. 

Często masz sny związane z pracą?

Tak. Kiedyś, kilka dni po premierze, reżyser wyrzucił mnie z obsady. Miałem wtedy sen, że kładę swoją postać do grobu – urządzam jej pogrzeb, żegnam się z nią. Człowiek się rozpędził, zbudował rolę, ona już się stała mną i nagle: „temu panu jednak dziękujemy, wolimy kogoś innego”. To był bardzo trudny moment, jeden z trudniejszych w mojej karierze, dlatego ucieszyłem się wtedy ze sposobu, w jaki ta postać się ze mną pożegnała. Ten sen przyniósł mi ulgę. A i sama sytuacja wiele mnie nauczyła. 

Czy tobie jest łatwo wchodzić w rolę i z niej wychodzić?

Kiedyś bardzo szukałem tych granic między mną, a postacią, starałem się jak najmocniej wejść w postać. Raz skończyło się to bardzo poważnie. Byłem świeżo po studiach, byłem bardzo młody. Miałem do zagrania postać artysty, który przestał widzieć sens w uprawianiu sztuki. Doszedł do ściany. Próbowałem spreparować w sobie to uczucie pustki. To nie były dobre stany. Wręcz niebezpieczne, szczególnie, że mieszkałem na ósmym piętrze i już otwierałem okno… Na szczęście był obok mnie kolega, który wsadził mnie do wanny z zimną wodą. Kiedy doszedłem do siebie zrozumiałem, że nie mogę się tak utożsamiać, nakręcać i zadawać nieustannie pytanie „po co?”, bo zwariuję. Nauczyłem się wtedy, że grane postaci nie mogą wchodzić do mojego życia. Czasami wchodzi jakiś nawyk, temperament – takie elementy. I nie mam z tym problemu, bo na scenie pracuję na moich emocjach, ale i na emocjach postaci, którą zbudowałem. Razem tworzymy całość i to jest piękne.

Przyznam ci się, że jedną z powołanych przez ciebie do życia postaci bardzo mnie zaskoczyłeś. Sama mam do niej słabość i od lat kocham ją miłością niezmienną. Czym ciebie uwiodła świnka Peppa? (śmiech)

Moja córka Lea marzyła, by spotkać Świnkę Peppę, ja też ją uwielbiam. Ta przygoda trwa już kilka lat, więc przywykłem do obecności Peppy w moim życiu, ale na początku byłem bardzo podekscytowany. Opętany wręcz tą ideą. Do tej pory najbardziej niesamowite i wzruszające są dla mnie momenty, gdy widzę dzieci, oglądające spektakl, które jak zahipnotyzowane wpatrują się w ogromne, pluszowe, ożywione na scenie postaci z kreskówki.

Decydując się na produkcję tego przedstawienia, spodziewałeś się sukcesu?

Nie takiego. Widziałem jak Lea z miłością reagowała na Peppę, widząc ją na ekranie. Dlatego też podczas rozmów z licencjodawcą zaproponowałem, aby Peppa zeszła ze sceny do widzów. Takie interakcje znam z polskiego teatru dla dzieci, który bardzo cenię i który cieszy się wysoką renomą. Co usłyszałem od licencjodawcy? Że nie zdaję sobie sprawy, co by się stało, gdyby Peppa zeszła ze sceny do widzów, że to tak jakby Brad Pitt i Angelina Jolie zeszli na widownię. Myślałem, że to żart, gdzie Brad Pitt, a gdzie Peppa? O czym my rozmawiamy? (śmiech) Ale dziś wiem, że miał rację. Dzieci szaleją na sam widok Peppy.

Twoja córka ma teraz 13 lat. Dużo czasu spędzacie razem?

Kiedy Lea była młodsza codziennie woziłem ją z Łomianek do szkoły w Warszawie, w porannych korkach spędzaliśmy miło czas na pogaduchach. Teraz staramy się planować co roku wakacyjny wyjazd tylko we dwoje – na kajaki, w góry, do wesołego miasteczka. Trochę moich, a trochę jej przyjemności. 

Jakim jesteś tatą?

Bardzo się przejąłem, gdy Lea się urodziła. Zależało mi, aby być dobrym tatą. Zrozumiałem jednak, że nie da się, nie mając żadnego doświadczenia i nie wiedząc, na czym ta relacja ma polegać, dlatego szybko zacząłem się dokształcać, m.in. dużo czytać o tym, jak rozmawiać z dzieckiem, jak z nim być. Do dziś lubię rozmawiać z innymi ojcami, dzielić się doświadczeniem, trochę razem ponarzekać, powspierać się. (śmiech) Ostatnio brałem udział w kursie poświęconym porozumieniu bez przemocy. To świetna metoda! Ale też ciężka praca nad sobą – trzeba nauczyć się wysyłać takie komunikaty, które coś wnoszą. Uważam to za coś absolutnie odkrywczego. Gdyby ludzie rozmawiali ze sobą w ten właśnie sposób, nie byłoby wojen.

Jako dziecko, ty i twój brat, byliście zachęcani przez waszego tatę do uprawiania sportu. Wobec własnej córki postępujesz tak samo?

Trwało to jakiś czas. Skończyło się, gdy była w trzeciej klasie podstawówki, czyli tradycyjnie. (śmiech) Po prostu nie wszyscy muszą uprawiać sport. Moja córka lubi hip-hop, więc tańczy. Ja w dzieciństwie pływałem, grałem w tenisa i w siatkówkę, a to oznaczało dni wypełnione treningami. 

Sport nadal jest obecny w twoim życiu. Od kilku lat uprawiasz wspinaczkę.

Tak, poświęcam temu sporo czasu. Na szczęście podczas wspinania są przerwy, gdy czekam aż ręce mi odpoczną. Wykorzystuję je, by uczyć się roli, powtórzyć tekst czy napisać mejla, bo jako producent mam też sporo pracy biurowej.

Dokąd jeździsz w skałki?

W Sokoliki w Rudawach, skąd pochodzi rodzina mojej żony. Dzięki temu często spędzamy ten czas razem. Zakochałem się w tych okolicach, jest tam niezliczona ilość dróg wspinaczkowych i skał ze wspaniałym widokiem. Najbardziej lubię usiąść na szczycie i cieszyć się przestrzenią. Ale wspinałem się też w innych miejscach: w Grecji, we Francji, w Tatrach, w Jurze.

Kramnica, 688 m n.p.m.w Rezerwacie Przełomu Białki Pod Krempachami

Żona się o ciebie nie boi?

To jest bezpieczny sport, choć wiadomo, że trzeba być uważnym. Karolina mnie dopinguje. Jeśli akurat nie mam partnera, a zafiksuję się na jakąś drogę potrafi o 7 rano stać ze mną pod skałą i mnie asekurować. Potem muszę zrewanżować się dobrą kawą w pobliskiej pałacowej kawiarni. (śmiech) 

W tym roku byliśmy razem w Himalajach. Moja żona musi mnie naprawdę kochać, bo obok nieziemskich widoków, było to jednak spore wyzwanie kondycyjne. Po wejściu do połowy Kala Pattar, zaliczyła ciężką noc z chorobą wysokościową. 

Jakim doświadczeniem była dla ciebie wyprawa w Himalaje?

Wchodziliśmy w grupie siedmiu osób. Ale powyżej 4900 m n.p.m. to już właściwie każdy jest sam ze sobą – ze swoimi problemami albo z ich brakiem, z ekscytacją, ze słabością. We mnie była tylko ekscytacja, nie mogłem się zatrzymać. Po prostu wiedziałem, że mam tylko 24 godziny, żeby zobaczyć jak najwięcej. Do Everest Base Camp przed świtem ruszyłem sam, na szczęście dołączył do mnie lokalny pies i wskazywał drogę, gdy nie byłem jej pewien. 

Czy przygotowywaliście się w jakiś szczególny sposób do tej wyprawy?

Budowaliśmy kondycję, np. chodząc po schodach z ciężarem, żeby wzmocnić nogi. W Nepalu nie były to długie dystanse, tempo dyktuje tam wysokość, nie mogliśmy przekroczyć 500 metrów przewyższenia dziennie, zgodnie z zasadami aklimatyzacji. Niektóre odcinki miały bardzo strome podejścia. Ale Himalaje to przede wszystkim walka o oddech na wysokości. Moim celem był wspólny wyjazd z żoną, przeżycie razem tej przygody. To się nam udało. I cieszę się, że pojechałem od razu pod Mount Everest, bo to załatwia wiele rzeczy. 

Jakich na przykład?

Podziwiasz najpiękniejsze góry na świecie. Jesteś na dachu świata. Masz Lotse na wyciągnięcie ręki. Stoisz pod Mount Everestem i patrzysz przez kilka dni na Ama Dablan, który jest hitem absolutnym – wspaniałym szczytem.

Chciałbyś wrócić w Himalaje?

Teraz chciałbym pojechać w Yosemity i tam się powspinać, zobaczyć El Capitan. Tam jest granitowa ściana na kilometr w górę, śpi się na skalnych półkach. Jestem gotowy zdobywać ją nawet miesiąc.

Ale ty wiesz, na co naraziłbyś wtedy swoją żonę? Że przez miesiąc stałaby pod skałą. (śmiech)

(śmiech) Karolina mogłaby zwiedzać wtedy Stany Zjednoczone: Wielki Kanion, Las Vegas, które jest blisko, Los Angeles itd. A ja bym siedział w Yosemitach.

Co daje ci wspinanie się?

Dla wspinania rzuciłem wszystkie inne sporty, taką mi ono daje radość i relaks. Pozwala też oderwać się od wszystkich myśli. Skupienie w trakcie wspinania skałkowego jest tak ogromne, że na nic innego nie ma już miejsca. Niestety od kilku miesięcy nie mogę się wspinać, bo jestem po operacji, zamiast tego – medytuję. Dla mnie to równowartość wspinania. 

W Himalajach, na tych ponad pięciu tysiącach metrów, w 20 godzin wdrapałem się na Kala Patthar i do Mont Everest Base Camp i kiedy schodziłem doliną Khumbu, nie mogłem uwierzyć, że tą samą drogą szedłem w górę zaledwie wczoraj. Messner [Reinhold Andreas Messner – włoski alpinista i himalaista, który jako pierwszy człowiek na świecie zdobył Koronę Himalajów i Karakorum – przyp. red.], gdy schodził po zdobyciu ośmiotysięcznika, mówił, że zaczyna nowe życie. Absolutnie to rozumiem. To jest coś niesamowitego, niewyobrażalna ilość bodźców, których właściwie nie jesteś w stanie powtórzyć. I rzeczywiście takim wyprawom towarzyszy poczucie jakbyś od nowa zaczynała żyć.

Czy wspinaczka daje ci również pewien rodzaj poczucia siły?

Też. W naszym zawodowym życiu aktorskim niewiele od nas zależy. Reakcja zwrotna bywa słaba, często długo czekasz na telefon. W związku z tym, mimo że kochasz ten zawód, uwielbiasz go wykonywać, miewasz chwile słabości. Kiedy się wspinasz jest zupełnie inaczej: wisisz na jednej ręce i czujesz, że wszystko zależy wyłącznie od ciebie.

Robert Koszucki i Aldona Sosnowska-Szczuka, redaktorka naczelna mooveme.pl