Moove

Niemożliwe nie istnieje [FRAGMENT KSIĄŻKI]

Kilian Jornet Kilian Jornet
Zdjęcia materiały prasowe
1 czerwca 2021

Jest jednym z najbardziej inspirujących ludzi na świecie. Należy do elity nie tylko w sportach ekstremalnych, ale w sporcie w ogóle. Balansując na granicy życia i śmierci, dokonuje rzeczy niemal niemożliwych. Hiszpan Kilian Jornet ma w dorobku m.in. rekordy w biegu na szczyty i z powrotem w górach Matterhorn, Mont Blanc i Denali. Dwukrotnie też między 22 a 27 maja 2017 roku, bez użycia lin i butli tlenowej, wbiegł na Mount Everest. O doświadczeniu tym oraz o miłości do gór i przekraczaniu kolejnych granic pisze w swojej najnowszej książce.

Bardzo trudno jest mi myśleć, że wejście na szczyt góry to czyn heroiczny. Wiem, łatwo pokazać, że tak właśnie jest. Kiedy stoisz u podnóża wielkiej góry, widzisz wiszące lodowce, kamienie, które odrywają się z powodu wysokiej temperatury oraz odległości, które wydają się nie do pokonania – wtedy łatwo przekonać innych, że wspinaczka to tytaniczna praca wymagająca nadludzkich fizycznych umiejętności i odwagi godnej antycznego boga. Jednakże – przepraszam, jeśli ktoś poczuje się rozczarowany – rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej: wspinanie się polega jedynie na narażeniu swojego życia na niebezpieczeństwo, żeby spróbować wejść na szczyt, a później z niego zejść. To oczywiste, że bliżej temu do głupoty niż heroizmu. O ile niektórzy sportowcy łączą wyprawę ze zbieraniem środków na rzecz jakiejś akcji charytatywnej albo w celu zwrócenia uwagi na rzadką chorobę, to samo wspinanie się w wysokich partiach Himalajów nie ma w sobie nic z heroizmu. W rzeczywistości jest to zajęcie egoistyczne. Niebezpieczna i droga rozrywka.

Zawsze przyciągały mnie wysokie góry, ale jestem zbyt leniwy, żeby wejść w  dynamikę klasycznej ekspedycji. Konieczność spędzenia dwóch albo trzech miesięcy w namiocie w obozie bazowym w oczekiwaniu na okno pogodowe, które pozwoli podjąć wspinaczkę – uważam, że to strata czasu niewarta wysiłku.

„Nuda” i „bezczynność” to dwa słowa najlepiej oddające życie w obozie bazowym. Na dodatek forma fizyczna się obniża, a motywacja zostaje pogrzebana pod śniegiem. Życie w  obozie bazowym to przebywanie w górskim raju, a zarazem bycie więźniem odpoczynku między ścianami namiotu. W morzu szarych kamieni i oceanie kurzu, oddychając suchym powietrzem pod błękitnym niebem. […]

Kiedy rywalizujemy, niewykluczone, że wychodzimy na arogantów, jednak w górach może się to skończyć tak, że ktoś będzie za nami płakał. Wydaje mi się, że w jakiejś mierze to wszystko powoduje, że nie chcę podejmować żadnego ryzyka – żadnego – podczas tej próby wejścia na Everest, a teraz, wspinając się po zboczu na ścianie północno-wschodniej, nie czuję się swobodnie. Wyzwanie polegające na wejściu na szczyt z Rongbuk za jednym zamachem i bez żadnego wsparcia już samo w sobie jest dość poważną sprawą, ponieważ nigdy przedtem nie wspinałem się tak wysoko i nie wiem, jak zareaguje mój organizm.

We współczesnym świecie medialnym wszystko się banalizuje i myślimy, że jedynie sukces ma wartość, a porażka jest oznaką słabości.

To zmusza nas do dokonania wyboru między obniżeniem poziomu, aby sobie poradzić, a zaakceptowaniem porażki i krytyki, wykazaniem się cierpliwością oraz uporem, żeby próbować całymi latami, aż któregoś dnia być może osiągniemy cel, o którym marzyliśmy. Nie ulega jednak wątpliwości, że porażka się nie sprzedaje. Ani gazety, ani stacje radiowe i telewizyjne, ani portale internetowe nie będą się zajmować nieudanymi próbami. Ludzie chcą tylko informacji o sukcesach odnoszonych przez bohaterów, którzy pomimo trudności, dzięki wysiłkowi i uporowi, osiągają to, co sobie wyznaczyli. Nikt nie podziwia przegranego. Sponsorzy chcą dobrych wieści, by ogłosić je wszem wobec, więc alpiniści dokonują nadludzkiego wysiłku, żeby wspiąć się na najwyższy albo najniebezpieczniejszy szczyt i dzięki temu zdobyć pieniądze potrzebne na następną wyprawę.

Jeśli alpinista nie chce podejmować się łatwiejszych zadań, wtedy linia dzieląca go od śmiertelnego zagrożenia staje się coraz cieńsza. Jean-Christophe Lafaille, Benoît Chamoux, być może nawet sam Ueli Steck… Nigdy się nie dowiemy, dlaczego podjęli dodatkowe ryzyko i w jakim stopniu presja społeczna, medialna i finansowa może cię skłonić do tego, byś powiedział samemu sobie: „No dalej, idź, próbowałeś już tyle razy i poniosłeś klęskę, ale tym razem się uda”. Sam wiążesz sobie opaskę na oczach, choćby tylko na chwilę, i nie widzisz, o co toczy się gra. O życie. To bardzo ważne, aby wyzwolić się spod tej presji (zewnętrznej albo wewnętrznej) i pogodzić się z tym, że w alpinizmie sukces i porażka nie mają tego samego binarnego wymiaru co w innych dyscyplinach sportu i potrzeba cierpliwości oraz kolejnych prób rok po roku, ze świadomością, że przynajmniej połowa z  nich nie przyniesie upragnionego rezultatu. […]

Są tacy, którzy trenują po to, żeby rywalizować. Inni rywalizują po to, żeby trenować. Ja zaliczam się do tej drugiej grupy. Dla mnie trening to sposób na życie: polega na ćwiczeniu ciała i umysłu, aby być gotowym do konkretnej aktywności. W sporcie na wysokim poziomie jest absolutnie niezbędny, pomaga udoskonalić umiejętności i sprostać o wiele większym wysiłkom podczas zawodów. Rywalizacja, co oczywiste, jest celem, który służy jako źródło motywacji, ale w żadnym razie nie jest konieczna, żeby trenować. […]

Niestety, w zawodowym sporcie, a zwłaszcza w dyscyplinach, w których waga jest bardzo ważna (dotyczy to lekkoatletyki i skialpinizmu), wielu sportowców ma obsesję na punkcie zrzucania wagi i jest to dla nich poważny, powracający problem. Chęć osiągnięcia celu powoduje, że niektórzy popełniają naprawdę wielkie głupstwa, ze względu czy to na estetykę, czy naśladowanie swoich idoli.

Znam sportowców, którzy przez połowę życia cierpieli głód, aby móc utrzymać określoną wagę; inni wstają w środku nocy, żeby opróżnić lodówkę, bo nie dają już rady trenować bez jedzenia; i wreszcie ci najgorsi, którzy po posiłku prowokują wymioty, aby oszukać głód i wciąż utrzymywać niską wagę.

O ile musimy pogodzić się z tym, że wyczynowe uprawianie sportu nie jest zdrowe, ponieważ doprowadzamy organizm do granicy wytrzymałości i ryzykujemy kontuzje, o tyle powinniśmy też dać sobie jasno do zrozumienia, że to my kierujemy naszym ciałem, które zawsze musi być pod naszą kontrolą. Kiedy zdominują nas pierwotne instynkty, już przegraliśmy. Jeśli nie kontrolujemy tego, co robimy, sport traci piękno i powoduje, że wpadamy w spiralę, która może doprowadzić do depresji albo do takich chorób jak bulimia czy anoreksja, a w skrajnych przypadkach – do utraty sensu życia i samobójstwa. Niestety, w świecie sportu nadal jest to temat tabu, który powinien ujrzeć światło dzienne. […]

Eksperymentowałem ze snem, z nawodnieniem, z różnymi rodzajami treningu i  na różnych wysokościach, próbując rozmaitego sprzętu i ćwicząc przez 100 godzin w tygodniu. Większość tych eksperymentów zakończyła się katastrofą. Nie wszedłem na taki poziom, jakiego się spodziewałem, a zmęczenie było tak ogromne, że w  ostatecznym rozrachunku niewiele to wszystko wnosiło. Jednakże dzięki każdej z tych prób zrodziły się we mnie pomysły na to, jak lepiej trenować i zbliżyć się do swoich granic wytrzymałości. Mój ostatni eksperyment pozwolił mi zbadać kwestię przystosowania na dużych wysokościach.

Kiedy w 2012 roku rozpocząłem projekt Summits of My Life, jednym z moich największych zmartwień było to, jak mógłbym się zaaklimatyzować tak wysoko. I od mojej pierwszej podróży w Himalaje aż do roku 2017 każdego roku wybierałem się co najmniej na jedną wyprawę albo pobyt na dużej wysokości, żeby spróbować różnych sposobów aklimatyzacji. Ale z postanowieniem, by spędzić tam niedużo czasu, ponieważ w życiu są ciekawsze rzeczy do robienia niż siedzenie przez trzy miesiące u podnóża góry. Chociaż podczas pierwszej wyprawy w Himalaje aklimatyzacja była dobra, to żałowałem, że nie mogłem się wspinać szybciej. 

Później, w 2014 roku, wybrałem się na Denali na Alasce i dawałem z siebie wszystko, chcąc jednak robić codziennie zbyt wiele rzeczy. Pomimo dobrych odczuć po pierwszych dniach (spędziliśmy tam dwa tygodnie) nie miałem już siły, kiedy wspiąłem się na szczyt i zszedłem z niego możliwie najszybciej. W tym samym roku, przed wyjazdem na Aconcaguę, zamierzałem popracować nad aklimatyzacją w Alpach i wyszło dobrze. W Ameryce Południowej po czterech dniach w górach wszedłem na szczyt, ale później, chcąc trenować coraz szybciej na dużej wysokości, czułem się źle. Natomiast w dniu, w którym biłem rekord, podczas wejścia doznałem obrzęku mózgu, co spowodowało, że w pierwszej fazie schodzenia ze szczytu nie miałem żadnej kontroli nad nogami. Sprawiały wrażenie, jakby były z galarety, nie potrafiłem utrzymać równowagi i nieustannie się przewracałem. W ciągu następnych trzech lat jeździłem w Himalaje i próbowałem różnych strategii: mała aktywność, duża aktywność, powolny trening, szybki trening, wcześniejsza aklimatyzacja… Wreszcie, podczas wyprawy na Czo Oju i na Everest, aklimatyzacja i forma na dużej wysokości były idealne.

Musimy mieć świadomość, że nie możemy przekroczyć ograniczeń fizjologicznych naszego organizmu, ale możemy zbudować sobie zbroję z takich elementów, jak przygotowanie mentalne, technika, wykorzystywany sprzęt i taktyka, żeby dotrzeć najdalej, jak jesteśmy w stanie.

Nasz organizm jest mądry i kiedy będzie trzeba, wyśle nam sygnały, aby zapytać, czy chcemy kontynuować czy nie. Te ostrzeżenia nazywają się omdlenie, ból nóg, omamy albo wymioty. Tylko od nas zależy, czy przekroczymy ostateczną granicę.

Istnieje jeszcze jedno ograniczenie, psychologiczne. Chodzi o strach, dobrego towarzysza podróży. Ma on dwie strony: awers, jeśli go zignorujemy i w ten sposób zrozumiemy tak naprawdę, jak daleko możemy się posunąć, pozwala nam pokonywać wszystkie psychologiczne zahamowania; rewers, jeśli nie potrafimy go dobrze słuchać, prowadzi w stronę przepaści. Musimy ocenić, czy to na pewno najlepszy partner do tańca.

Książka ukazała się nakładem wydawnictwa SQN