Nazywam ją Panią Kintsugi. Naczynia skleja od zaledwie roku, z wielkim oddaniem i rosnącą precyzją. Najwięksi japońscy mistrzowie zajmują się tym dziesiątki lat i często twierdzą, że wciąż mało wiedzą o lace. Ważne pęknięte filiżanki, kubki, talerze czy miski powierzają jej ludzie z całej Polski. I nie tylko. Dzięki Joannie stają się znowu piękne. W ten sposób daje im też nowe życie.
Joanna Szymańska na zdjęcie naczynia sklejonego laką z dodatkiem złota trafiła przypadkiem w Internecie, więc jej historia z kintsugi zaczęła się właściwie przypadkiem. Wcześniej studiowała same pragmatycznie kierunki, które miały jej dać pewność, że znajdzie ciekawą pracę, ale też taką z której się utrzyma. Kintsugi to coś innego, zupełnie nowego. Lubię w nim też to, że nie muszę go robić – mówi. Nawet kiedy zaczynałam warsztaty, nie zakładałam, że muszę je dokończyć. Przyjemna wolność.
W pewnym momencie trafiła na warsztaty organizowane przez konserwatorkę zabytków i znawczynię sztuki kintsugi Joannę Kitamikado Spytała ją, co trzeba mieć w sobie, aby zajmować się kintsugi, ta odpowiedziała: „Każdy może to robić. Trzeba tylko chcieć”. A Joanna chciała. I to bardzo.
Kintsugi jest starą japońską metodą naprawy ceramiki.Powstała w Japonii w XV wieku. Władcą był wówczas Ashikaga Yoshimasa – kiepski taktyk, ale wielki esteta, miłośnik sztuki i ceremonii. Pewnego razu stłukł swoją ulubioną czarkę do herbaty. Szybko posłał ją do Chin, gdzie rzemieślnicy naprawili ją łącząc elementy metalowymi klamrami. Efekty ich pracy nie spodobał się siogunowi na tyle, że przywołał do siebie rodzimych artystów i rzemieślników i rozkazał im, aby znaleźli bardziej wyrafinowaną metodę naprawy naczynia. I tak wynaleziono kintsugi, czyli metodę klejenia ceramiki przy użyciu naturalnej laki i złota.
Czarka do herbaty została uratowana, a sztuka łączenia pękniętych naczyń za pomocą „złotych blizn” po wiekach dotarła także do Polski.
Kintsugi to jednak zajęcie dla wybranych. Laka jest bardzo wymagającym materiałem. Uczula. Ale tylko wtedy, gdy jest mokra, gdy wysycha już nie. Trzeba się z nią obchodzić z wielką starannością. Tego właśnie między innymi uczono Joannę na warsztatach, zalecając wyjątkową ostrożność.
„Początkowo nie miałam pokory wobec kapryśnej natury laki. Taka brawura początkującego. I to się na mnie zemściło. Uczuliła mnie. To była naprawdę silna reakcja. Pani w aptece przestraszyła się na mój widok” – wspomina Joanna. – „Teraz podchodzę do laki z szacunkiem. Coraz lepiej się znamy. Już wiem, że to czy jest ciepło, zimno, sucho czy wilgotno ma dla niej ogromne znaczenie. Inaczej klei się naczynia zimą, inaczej latem. Części naczynia reagują wówczas na lakę w odmienny sposób, inaczej się zachowują pod moimi palcami, gdy pracuję. Zależy to nie tylko od pogody, ale i od mojego nastroju. Już wiem, że gdy tracę cierpliwość muszę odłożyć robotę. Kiedyś kubek – na szczęście mój własny – stawiał mi opór, ale nie chciałam odpuścić. Aż w końcu spadł i znów się potłukł, sporo mnie to nauczyło. Nauczyłam się, że nic tu się nie da przyspieszyć, nie wszystko da się przewidzieć. Każde naczynie to okazja do poznania czegoś nowego. Trzeba kintsugi zrozumieć. Uszanować. Dać lace czas. Obserwować, jak się zachowuje i doglądać. Po sklejeniu odpowiednio ustawić naczynie i pozwolić działać grawitacji. Następnie zdjąć papierowe plastry i sprawdzać, czy szwy się trzymają, potem czy kity wyschły, czy naczynie jest szczelne. Dlatego proces naprawy jednego naczynia trwa w sumie kilka tygodni”.
Joanna na co dzień nie jest osobą szczególnie pedantyczną, ale gdy siada do swojego stołu-pracowni w maleńkim mieszkanku na warszawskim Ursynowie staje się właśnie taka. Nieprawdopodobne jest dla niej to uczucie, gdy poszczególne części naczynia, zwykle bardzo kruchego, w jej dłoniach spotykają się i znów tworzą całość.
„To jest moment wzruszający i wręcz fizyczna przyjemność – mówi. Jakby trzymać w rękach jakiś mały świat. – mówi. Dlatego poświęca swojej pasji tyle czasu i zaangażowania.Chce by efekt był jak najlepszy. Ścianki sklejone naprawdę precyzyjnie, szwy – oprószone złotym pyłem – delikatne. A właściciel naprawdę szczęśliwy po odzyskaniu rzeczy, która często ma swoją historię i jest dla niego ważna.
„To nie jest do końca zgodne z ideą kintsugi – przyznaje Joanna – bo ta sztuka klejenia naczyń zakłada zgodę na niedoskonałość. Mnie zawsze zależy, żeby to była piękna niedoskonałość. Jestem bardzo „polska” w tym względzie. Ostatnio sklejałam śliczną japońską filiżankę o bardzo cieniutkich ściankach. Kilka tygodni walczyłam, żeby ją uszczelnić, ponieważ właściciel bardzo chciał móc w niej znów pić. Stawiała mi wielki opór. Nakładałam kolejną i kolejną warstwę kitów, czekałam aż wyschną, nalewałam wody, ustawiałam na kawałku papieru i wstrzymywałam oddech, czekając co będzie. Mała kropla wody na szwie oznaczała jedno: trzeba znów mieszać mąkę, wodę, lakę, glinkę i pył drzewny i nałożyć kolejną warstwę kitu. Ależ to była walka! Ale udało się. Precyzyjnie zapakowana wróci niebawem do właściciela. Przede mną jeszcze złocenie”.
Ludzie trafiają do Joanny przez stronę na Facebooku. Proces poznawania właściciela i jego naczynia zwykle trwa. Joanna ogląda zdjęcia rozbitego naczynia, żeby ocenić, jak pracochłonna będzie naprawa. Dopytuje, czy są wszystkie elementy, czy czegoś brakuje, pyta czy naczynie było już jakoś klejone. Uprzedza, że po sklejeniu laką nie będzie go można myć w zmywarce. Podczas tej korespondencji ludzie często opowiadają jej historie swoich naczyń.
„Kiedyś, czytając o kintsugi, trafiłam na pytanie: które z naczyń należy uznać za warte sklejenia metodą kintsugi? Odpowiedź brzmiała, że każde, które jego właściciel uzna za warte sklejenia. I tak właśnie jest. Część osób decyduje się naprawiać nawet zwykłe naczynia, obiektywnie nie są szczególnie cenne, ale mają wartość dla nich, a w ten sposób stają się też cenne dla mnie”.
Przedmioty trafiają do niej zapakowane w styropianowe chrupki, w atłasowych woreczkach. Zasada jest taka: pudełkiem ze znajdującym się wewnątrz naczyniem trzeba potrząsnąć, jeśli nic nie grzechocze, jest dobrze. Ale prawdziwym wyzwaniem jest odesłanie już sklejonej filiżanki czy talerza z powrotem do właściciela. Na szczęście Joanna świetnie pakuje uratowane przez siebie małe dzieła sztuki. Choć nie lubi tego słowa. „Dla mnie kintsugi to rzemiosło, nie sztuka. Jestem bohaterką drugiego planu i dobrze się czuję w tej roli. Staram się po prostu odtworzyć piękno, które nadał naczyniu ktoś inny. Właśnie artysta, którego zamysł szanuję”.
Pierwszej sklejonej przez siebie miski Joanna nie odda nikomu. Ma do niej sentyment. Inne przedmioty, które wzbudzą zachwyt bliskich jej osób, mogą już do nich trafić. Jak biały pęknięty talerz, który ofiarowała ostatnio Kasi, dogsitterce i opiekunce swojej ukochanej suczki Bajki. Psa Joanna ma równie wymagającego i trudnego jak jej pasja. Dlatego Kasia jest jedną z niewielu zaufanych osób, którym powierza swojego zwierzaka. Kimś, kto zasługuje na taki niezwykły prezent.
Gdy powierzyłam Joannie sklejenie filiżanki po mojej babci, która ma ze 100 lat była szczerze tym wzruszona i uradowana. Długo czekałam na finał tego procesu. Przegadałyśmy niejedno kółko na spacerze z naszymi psami, nim wreszcie przyszła do mnie z kilkoma słoiczkami złotego proszku w różnych odcieniach. Musiałam spojrzeć na kolor w świetle naturalnym, w cieniu i pod lampką. Zdecydowałam się na ciemne złoto. To była prawdziwa ceremonia, rytuał przyjęcia mojej filiżanki do warsztatu Joanny. Siedziałyśmy przy dobrej herbacie i wszystko omawiałyśmy. Krok po kroku.
Potem dostałam kilka zdjęć z procesu oczyszczania, naprawiania i „zdrowienia” mojego naczynia.
Moment gdy po kilku tygodniach Joanna filiżankę do mnie przyniosła zapakowaną w śliczne maleńkie pudełeczko musiał był równie uroczysty. Zaparzyłam ponownie dobrą herbatę, postawiłam na stole ciasto i konfiturę. Jadłyśmy niespiesznie, popijając aż wreszcie otworzyłam opakowanie i… aż krzyknęłam cicho z zachwytu. Bo o to właśnie mi chodziło! Moja filiżanka była taka piękna! Znów byłam małą dziewczynką, siedziałam u babci w fotelu, a ona mówiła do mnie: „Jak wypijesz do końca, zobaczysz malutki obrazek na samym dnie”.
To była magiczna chwila. I sama nie wiem, czy sprawiła to sztuka kintsugi czy Joanna, która całe serce oddaje swojej wielkiej pasji. Pewnie one obie. Wspaniale było ulec czarowi Pani Kintsugi przez te parę chwil.
„Pieniądze nie są dla mnie ważne, żyję z czegoś innego, choć cieszę się, że znajdują się ludzie gotowi zapłacić za moją pracę. Chcę być w kintsugi coraz lepsza. Tak, aby sklejane przeze mnie przedmioty były piękne. Moim marzeniem jest posiadanie własnej pracowni, bo kintsugi zabrało najpierw stół, a potem wszystkie parapety w moim maleńkim mieszkaniu. Musi być niedaleko, żebym mogła wpadać tam często i doglądać naczyń. Znalazłam takie miejsce. Jest blisko i ma duże okno, a to ważne, bo potrzebuję dobrego światła do pracy. Choć naczynia sklejone techniką kintsugi polecam też oglądać w cieniu. Mam ich kilka w domu i znam je na wylot, ale kiedy czasem zobaczę któreś z nich w półmroku, od nowa mnie zachwyca”.