Rozmowy

Jacek Galiński Nie jestem pewnym siebie gościem [WYWIAD]

Aldona Sosnowska Aldona Sosnowska
Zdjęcia Cecil Piotr Kałuża
28 lipca 2022

Jest jednym z najchętniej czytanych polskich pisarzy literatury popularnej. Jacek Galiński zawdzięcza swój sukces… zgryźliwej emerytce Zofii Wilkońskiej – niestereotypowej bohaterce, którą powołał do życia w serii komedii kryminalnych. Cały czas czuje jednak niedosyt i ma przeświadczenie, że mógłby osiągnąć więcej. Ściga się sam ze sobą.

Jak zostaje się popularnym pisarzem?

Idzie się jeden raz za dużo do teatru. (śmiech) Tak się zaczęło w moim przypadku. To było kilkanaście lat temu. Pracowałem wtedy w branży informatycznej i bardzo chciałem pisać dla teatru. Ciekawiło mnie też, jak pisze się to, co jest wystawiane na scenie.

Lubisz teatr?

Lubię, ale teraz już nieprzesadnie. Zarzuciłem to, chociaż nadal chciałbym dla teatru pisać. Nie mam ochoty jednak zaczynać wszystkiego od nowa. Wtedy akurat zamknięto Laboratorium Dramatu, więc żeby nie tracić czasu, poszedłem na scenopisarstwo do Warszawskiej Szkoły Filmowej. Nie potrafiłem w ogóle pisać.

Musiałeś mieć choć odrobinę talentu. 

Naprawdę nie potrafiłem sklecić zdania. 

Z kogoś, kto kompletnie nie potrafi pisać, raczej trudno w dość krótkim czasie zrobić dobrego pisarza.

Trudno, dlatego to nie trwało krótko. Zajęło mi to kilkanaście lat. Przez ten czas pisałem różne rzeczy, głównie scenariusze. Aż jeden z nich został kupiony. Wspólnie z Elą Marczuk i Marcinem Kubawskim, z którymi po ukończeniu scenopisarstwa trzymaliśmy się razem, napisaliśmy dobry scenariusz serialu, który kupił jeden z dużych producentów – Telemark, produkujący wtedy m.in. „Bez tajemnic” dla HBO. Nie doszło jednak do realizacji.

Mieliśmy swoje wzloty i upadki. Wygrywaliśmy branżowe konkursy, ale walka na tym rynku jest dosyć wyczerpująca i wszystko trwa bardzo długo. W porównaniu z rynkiem wydawniczym – dłuższe są procesy decyzyjne, bo w przypadku realizacji scenariusza w grę wchodzą znacznie większe pieniądze.

Dlatego przerzuciłeś się na pisanie książek?

Po tym jak wyczerpała się nasza ścieżka z producentami i zaczął nam przygasać entuzjazm, zauważyłem że większość moich znajomych wydała albo właśnie wydaje książkę. A ponieważ ja kompletnie nie byłem do tego przygotowany, poszedłem na kilka kursów – m.in. do Wojtka Chmielarza w Maszynie do pisania – żeby zobaczyć, jaka jest różnica pomiędzy pisaniem scenariuszy i powieści. Wtedy też wymyśliłem postać swojej, można powiedzieć, kultowej starszej pani. [Zofia Wilkońska, bohaterka serii komedii kryminalnych – przyp. red.] Na zasadzie kontrastu do typowych bohaterów tego rodzaju książek. Czyli: nie młody, nie mężczyzna, nie detektyw. Pomyślałem, że jeżeli chcę zaistnieć na rynku, który jest przepełniony, to można zrobić to jedynie oferując coś, czego nie mają inni.

Lubisz się wyróżniać?

Kiedyś lubiłem, a teraz? Nie wiem. Ale lubię sobie utrudniać. Sztuki walki np. zacząłem trenować jak trzech ortopedów powiedziało mi, że się do tego nie nadaję.

Kiedy zacząłeś trenować?

Podobnie jak pisać, też po trzydziestce.

Prawdziwe życie zaczyna się po trzydziestce. (śmiech) A co cię skłoniło, żeby zacząć trenować akurat sztuki walki?

Zawsze chciałem i ciągle mi się wydawało, że jest na to za późno. Zapisałem więc dzieciaki, przelewając na nie swoje ambicje i niespełnione marzenia. Na jednym z obozów, na które jeździliśmy z nimi, gdy byli mali, można było uczestniczyć w zajęciach razem z dziećmi. Sensei, która je prowadziła napisała, że trenować kyokushin można zacząć nawet po 50. i nieźle sobie radzić. I to była największa ściema, jaką w życiu usłyszałem. (śmiech) Dlatego, że ja zacząłem po 30. i było to straszne – zaliczyłem tyle złamań, zwichnięć, skręceń…

Chyba nie z tego powodu, że zacząłeś po 30.? (śmiech)

Nie zawiązała się grupa początkująca i musiałem dołączyć do grupy, w której byli zawodnicy walczący na juniorskich mistrzostwach Europy. Ważyłem też wtedy 20 kg więcej.

No więc masz odpowiedź: za bardzo cisnąłeś, bo chciałeś im dorównać. Stąd tyle kontuzji.

Ale gdybym cisnął, mając 16 lat, końskie ścięgna i żelazne płuca?… To było jednak fajne. Zacząłem regularnie ćwiczyć i zdrowo się odżywiać. A dzięki temu, że przez wiele lata dostawałem baty, wszedłem na naprawdę fajny sportowy poziom. Zacząłem od karate kyokushin, a potem przerzuciłem się na tajski boks.

Który z tych sportów podoba ci się bardziej?

Lepiej trenowało mi się karate, ale mam taką marudną naturę, że zawsze znajdę jakąś wadę. I nie mogłem po prostu przejść do porządku dziennego nad tym, że w karate nie ma ciosów na głowę. Nie to, żebym chciał je dostawać – bo jeżeliby były, to pewnie bym już nie żył – ale jednak tego elementu mi brakowało. Bardzo chciałem trenować albo boks albo kickboxing. To mi się zawsze podobało i dosyć dużo oglądałem tych dyscyplin, chociaż na sztuki walki zapisałem się, bo byłem jakby wychowany w kulcie Bruce’a Lee. Nawet mam go wytatuowanego na ramieniu.

Serio? (śmiech) Duży? Pokaż.

Nie, musiałbym się rozbierać. Może gdzieś znajdę zdjęcie. Duży, w stylu komiksowym.

Kiedy zrobiłeś ten tatuaż? Zanim zapisałeś się na karate czy jak już trenowałeś?

Jak już trenowałem. W nowym życiu.

Czy twoje życie dzieli się na: do 30. i po 30.? (śmiech)

Tak. Nie wiem, czy czytałaś moje „Zofie”, ale w czwartej części [„Konkurenci się pani pozbyli”, wyd. WAB – przyp. red.] Zofia Wilkońska jest w zaświatach. Więc ja też się tam w pewnym sensie wybrałem – na warsztaty pracy z energią. I na nich właśnie dowiedziałem się, że ten wiek 30 lat to nie jest żadna oryginalna rzecz. Że to jest ten moment, gdy człowiek staje się dojrzały i podejmuje różne przełomowe czy ważne życiowe decyzje. 

Wydaje mi się, że nie można generalizować. Jedni osiągają dojrzałość w wieku 30 lat, a drudzy nie, albo wcale.

Chodzi mi o to, że jeżeli człowiek staje się dojrzały, to dosyć często właśnie około trzydziestki.

A skąd u ciebie zainteresowanie pracą z energią? Zaskoczyłeś mnie.

[cisza] Bezpośrednio – szukałem materiału do książki, ale też kiedyś interesowałem się trochę buddyzmem. Nie za bardzo wiedziałem jak to wówczas ugryźć, teraz jednak widzę, że każda religia mówi mniej więcej o tym samym.

Co wspólnego mają praca z energią i buddyzm? To są raczej dwie różne rzeczy?

Otóż wydaje mi się, że nie. Jeżeli zagłębisz się w religię, czy nawet w fizykę, to na samym końcu zawsze dojdziesz do energii. Wszystko jedno jak ją nazwiesz: wieczną miłością czy wieczną duszą, czy energią, czy bogiem czy czymkolwiek. Zawsze dojdziesz do tego samego punktu, będzie różniła się tylko droga. Nawet nasze śmieszne chrześcijaństwo nieudolnie kluczy wokół tych tematów. 

Czy sukces twojej „Zofii” cię zaskoczył?

Nie do końca postrzegam to jako sukces. Wydaje mi się, że można było więcej z tą książką osiągnąć, pójść szerzej. Mam wrażenie, że przez to, że została zaszufladkowana jako komedia kryminalna, wielu czytelników po nią nie sięgnęło. Mnóstwo razy usłyszałem komentarz typu „komedia kryminalna? to nie dla mnie”. Sam w sumie też pewnie nigdy nie sięgnąłbym po książkę tego gatunku.

Nie możesz zaprzeczyć, że osiągnąłeś sukces. Niewątpliwie tak jest. Stałeś się popularny, a twoje książki świetnie się sprzedają. Dlatego zapytałam, czy cię to zaskoczyło.

Zupełnie szczerze powiem ci, że czułem, że „Kółko się pani urwało” jest dobre, ale nie byłem tego na sto procent pewien. Ta książka mogła albo bardzo szybko umrzeć, czyli nie sprzedać się w ogóle, albo sprzedać się bardzo dobrze. I z tych dwóch rzeczy, wydarzyła się ta druga.

Przygotowując się do pisania kolejnych części serii o Zofii Wilkońskiej i robiąc research, często wchodziłeś w nowe dla siebie obszary? Bo jednak każdy z nas żyje w jakiejś bańce i z tego powodu pewne doświadczenia są dla nas niedostępne.

Pisząc staram się jednak czerpać z własnych doświadczeń. Ale też, rzeczywiście eksploruję nowe obszary. Bo jeżeli chcę, aby książki były interesujące dla czytelników, to musi być w nich coś więcej niż przeciętny Galiński ma wokół siebie na co dzień.

Jacek, powiedz o sobie coś miłego.

Umiem rysować psy i starsze panie. (śmiech) No wiem, o co ci chodzi. Ale jeżeli byłbym z siebie mega zadowolony, to nie zrobiłbym żadnego progresu. Pozostałbym jednym z tysięcy grafomanów zachwyconych sobą. Moje doświadczenie wskazuje, że im wyżej zawieszę sobie poprzeczkę, im bardziej będzie trudno i ciężko, tym więcej osiągnę. Gdyby nie takie podejście, nie byłoby mnie tu; i nie byłoby Zofii, nie byłoby Pawełka. 

Kiedy poczułem, że jest fajnie, bo zacząłem pisać w komfortowych warunkach – we własnej pracowni i miałem na to czas, bo wywalili mnie z pracy, i przez chwilę miałem też trochę kasy – wtedy pisałem najgorsze rzeczy. Nawet tego nie dokończyłem, bo to było mega słabe. Więc ten głód jest, moim zdaniem, potrzebny. I to niezadowolenie. I chęć, żeby więcej, lepiej. Ale nie to, żebym teraz robił wszystko, aby było mi źle.

Czy ty odczuwasz teraz rodzaj pustki, jeśli chodzi o pisanie? Jesteś w pewnym sensie spełniony i nie bardzo wiesz, co dalej?

Mniej więcej jestem właśnie na takim etapie, ale ten najgorszy moment mam już za sobą. „Pawełek” mi w tym pomógł. [„Pawełek i cała reszta”, wyd. Mięta – przyp. red.] To jest książka, którą napisałem tak naprawdę jako pierwszą, jeszcze przed „Kółko się pani urwało”. I jest fajna. Wydaje mi się nawet, że przez dłuższy czas może być najfajniejszą moją książką. „Pawełek” stał się takim pozytywnym impulsem, żeby zabrać się znowu z entuzjazmem i energią do myślenia o czymś nowym, co znowu będzie dobre. Bo od momentu wydania pierwszej książki, mam straszne ciśnienie na to, żeby zrobić coś równie dobrego. Żeby dorównać samemu sobie. I rozumiem, że znowu możesz być zawiedziona tym, że nie jestem pewnym siebie gościem…

Ale ty nie przyszedłeś tu, by spełniać moje oczekiwania. (śmiech)

No, niestety, nie mam pewności siebie. W takim sensie, że powiem że świetnie piszę i każda książka to będzie hit. Znam swoje możliwości pisarskie i wiem, że nie mam szczególnych umiejętności danych mi raz na zawsze i zawsze działających. Udaje mi się napisać coś dobrego lub nie. To jest mniej więcej jak w sporcie: możesz ćwiczyć coraz ciężej i osiągać wyniki albo mieć regres. Ja nie mam, niestety, jak niektórzy, że cały czas piszę na jednym poziomie. Mam lepsze i gorsze momenty.

Których jest więcej?

Nie wiem. Nie zastanawiam się nad tym. Za każdym razem, gdy piszę, chcę po prostu napisać swoją najlepszą książkę. 

Czy ty jesteś zadowolony ze swojego życia?

[cisza] Takich podsumowań nie robię. Ale – i tu powiem banał – jestem w stanie swoje życie zaakceptować. I z tego jestem zadowolony, że co by się nie działo, to rozumiem dlaczego. Jeżeli gorzej mi się wiedzie, nie jest to powód do zmartwień, bo wiem, że z tego wyjdę. W ten sposób to sobie racjonalizuję. Także nawet jak mam właśnie moment pustki czy poszukiwań, nadal robię swoje.

Ile czasu w ciągu dnia poświęcasz na pisanie? Bo rozumiem, że teraz robisz to codziennie?

Od pół roku, oprócz 3-4–godzinnej opieki nad dzieckiem i kilku godzin snu, zajmuję się już tylko pisaniem. Albo zajęciami związanymi z pisaniem: poszukiwaniem nowych pomysłów, czytaniem, oglądaniem filmów i seriali. Nie mam nic innego do roboty. Nie mam życia towarzyskiego, a rodzinne jest już w miarę unormowane.

Dlaczego nie masz życia towarzyskiego?

[cisza] Nie wiem. (śmiech)

Wiesz. 

Po prostu nie mam znajomych. Nie chcę powiedzieć, że jest już na to za późno, ale teraz trudno jest zawrzeć taką znajomość, która nie byłaby tak naprawdę kontaktem biznesowym. Jeżeli spotkanie z kimś kończy się pytaniem, czy mógłbym podpromować jego książkę albo czy mógłbym ją przekazać wydawcy, to nie jest życie towarzyskie, tylko nadal praca.

Jesteś rozczarowany ludźmi?

Nie, nie jestem. Ja to rozumiem. Sam pewnie też bym tak robił. Po prostu nie bardzo mi się chce inwestować w coś, co wydaje się przyjaźnią, a tak naprawdę jest interesem.

Była Zofia, jest Pawełek. Co dalej?

Mam kilka fajnych pomysłów, na razie jednak nie zaczynam pisać. Muszę to sobie do końca poukładać. Bo – szukając dziury w całym – jak zaczynam pisać, to pomysł zawsze wydaje mi się trochę gorszy niż na początku.

Zawsze jesteś taki krytyczny wobec siebie?

Tak, ale już to zauważam.

Mnie ciągle wydaje się, że nie potrafię pisać. Fajnie wiedzieć, że ktoś ma tak samo. (śmiech)

No ja też poszukuję takich informacji. (śmiech) Przeczytałem kiedyś wywiad z Żulczykiem. Jedno jego zdanie dało mi energię na rok pisania. Powiedział coś takiego: „To, że każdemu się ciężko pisze, przecież wszyscy wiedzą”. Ja to sobie chyba teraz wydrukuję i powieszę na ścianie.

Masz czasem dość pisania?

Średnio raz dziennie. (śmiech) Nie chce mi się zacząć, ale jak już jestem w trakcie to jakoś idzie. Wykańcza mnie poprawianie – to jest najgorsze. Nienawidzę wtedy historii, nad którą pracuję i cały czas uciekam myślami: kwiaty podleję, pójdę poćwiczyć… Cokolwiek, żeby tylko nie siedzieć nad tekstem.

Jacek Galiński i Aldona Sosnowska-Szczuka, redaktorka naczelna mooveme.pl